Lech Kaczyński właściwie przestał udawać i "ściemniać". Jego piątkowe orędzie, zapowiedzi zwoływania narad ministrów finansów i rady gabinetowej są jawną grą na rzecz PiS. Tak jak Platforma robi wszystko, by przed wyborami nie straszyć Polaków kryzysem, mówić o nim jak najmniej, a jeśli już to tonem godnym Anatolija Kaszpirowskiego (był kiedyś taki radziecki szaman, który przy pomocy telewizora usypiał Polaków) tak partia Kaczyńskiego robi wszystko, by głównym tematem tej kampanii uczynić kryzys gospodarczy. A działania prezydenta dziwnie, acz doskonale się w ten scenariusz wpisują. Oczywiście nie odbieram ani prezydentowi, ani nikomu innemu prawa do dowiadywania się jaki jest prawdziwy stan finansów państwa i jak wyglądają rzeczywiste, a nie bajkowe, prognozy wpływów i wydatków budżetowych. Mnie też wprawia w niejaką konsternację, kakofonia dźwięków jakie dobiegają z okolic kancelarii premiera i ministerstwa finansów. Raz słyszę, że jednak nie da się uratować budżetowych wpływów i znów trzeba będzie szukać dziurek w pasku, który zaciskać będzie rząd, potem jestem uspokajany, że deficyt, który w kwietniu sięga osiemdziesięciu paru procent lada miesiąc zacznie cudownie maleć, by na koniec roku dobrnąć do wyznaczonego mu celu. Na zdrowy, chłopski rozum, który w dodatku dostaje od tegoż rządu informacje o tym, że dno kryzysu jest jeszcze przed nami, uratowanie wpływów na zakładanym poziomie jest snem niepoprawnych optymistów, ale też nie uważam, byśmy w tym kryzysie najbardziej potrzebowali nieustającego bicia w alarmowe dzwony i jękliwych narzekań, które wpędzać będą Polaków we frustracje i przekonanie, że idziemy na dno - bo takie jęki i dzwony przynoszą samospełniające się przepowiednie coraz gorszych nastrojów i spadającej konsumpcji. Z samego gadania o kryzysie nikomu nic nie przyjdzie, a - bądźmy szczerzy - ani my, ani świat nie dorobił się jeszcze dobrej recepty na to jak go zwalczyć. A za pomysły, by zapożyczać się i rozsypywać na lewo i prawo pieniądze to ja dziękuję. Nie zamierzam przez lata spłacać długów zaciąganych na oślep. Wolę, by spłacali je Niemcy czy Francuzi - bo na ich wydatkach skorzystamy i my. Nie odmawiając więc prezydentowi praw do zadawania pytań, dziwię się tylko, że tak niepohamowaną ciekawością zapałał dopiero w dziewiątym miesiącu kryzysu i to akurat na dwa tygodnie przed euro-wyborami, które są tak ważnym testem politycznym dla jego brata. Bo mógł pytać o kryzys choćby wtedy, gdy wetował, kosztowne dla państwa emerytury pomostowe, albo, gdy walczył o to, by nie odbierać kancelarii prezydenta pieniędzy, a jeszcze lepiej by było, by - zamiast pytać - wniósł do sejmu jakąś kontrowersyjną ustawę odbierającą którejś z grup społecznych nieuprawnione przywileje i pozwalającą oszczędzić, ledwo dychającemu budżetowi, trochę grosza. Konrad Piasecki