Mam delikatne, acz rosnące, poczucie deja vu. Kiedy premierem był Kazimierz Marcinkiewicz, w pierwszych miesiącach rządzenia jego partyjni koledzy byli także zachwyceni. I z entuzjazmem opisywali jego cnoty, medialne wyczucie i umiejętne poruszanie się w trójkącie premier-prezes-prezydent. A potem, z każdym tygodniem, coraz częściej słyszałem, że prezes jest niezadowolony, że uważa, że premier ma za dużo samodzielności, że mu się "wymyka", i że słodkie owoce władzy konsumuje sam, a gorzkie musi przeżuwać partia. Poczucie deja vu jest o tyle delikatne, że tym razem - obok słodkich owoców w postaci "500 Plus" - szefowa rządu bierze na siebie i ciężary, takie jak niedrukowanie werdyktów Trybunału Konstytucyjnego. W dodatku premier ma za sobą - w odróżnieniu od sytuacji przed 10 laty - wsparcie prezydenta, ale i tak w obozie PiS rośnie przekonanie, że szefowa rządu może, i to w całkiem nieodległym czasie, pożegnać się ze stanowiskiem. I zostać zastąpiona przez kogoś, kto "twardą ręką" będzie potrafił "przełamać resortowe kłopoty". Po wywiadzie dla "wSieci", w którym padły słynne słowa o twardej ręce i kłopotach, poczucie tego, że pozycja Beaty Szydło daleka jest od takiej, którą nazwać by można niepodważalną czy niezagrożoną, mocno wzrosło. Zwłaszcza że i w czasie wewnątrzpartyjnych narad prezes pozwala sobie na cierpkie słowa pod adresem Szydło. Spekulacje, kto miałby się tą twardą ręką wykazać i ją zastąpić, przybierają więc na sile. Wśród kandydatów do objęcia schedy po pani premier najczęściej wymienia się dwa nazwiska, dwóch wicepremierów w jej rządzie - Piotra Glińskiego i Mateusza Morawieckiego. Zaletą obu - z punktu widzenia prezesa - jest brak partyjnego zaplecza, a zatem możliwości obrośnięcia w piórka i wykonania wolty czy frondy. Ten pierwszy jest bliższy charakterologicznie i mentalnie prezesowi, i zagwarantowałby mu jeszcze większy niż dotąd wpływ na działania rządu. Ten drugi bardzo szybko poszerza pola swoich wpływów. Jest dziś, jak twierdzą znawcy duszy prezesa, jednym z jego najważniejszych partnerów do długich rozmów, okraszanych historycznymi i literackimi analogiami i być może kandydatem na następcę nie tylko szefowej rządu, ale i - w bardziej odległej przyszłości - samego Jarosława Kaczyńskiego. Ale oprócz tych dwóch jest jeszcze kandydat trzeci. I on najsilniej podsuwa skojarzenia z casusem Marcinkiewicza. Bo wielu z tych, którzy odwiedzają prezesa w jego gabinecie przy ul. Nowogrodzkiej, jest święcie przekonanych, że Jarosława Kaczyńskiego wciąż kusi myśl o przeprowadzce w Aleje Ujazdowskie. Że co prawda nie jest to kuszenie przesadnie silne, bo i sam prezes uważa, że powinien raczej obmyślać strategię i być patronem układu politycznego, stojącym nieco ponad nim, niż jednym z jego kluczowych, acz zapracowanych trybów. Ale też myśl o tym, by wziąć w ręce pełnię władzy i przestać działać przez pośredników nie jest mu bardzo wstrętna. Rozwiązałoby to mnóstwo różnych problemów, napięć, nieporozumień, a - poza wszystkim innym - byłoby stosunkowo proste do przeprowadzenia i wytłumaczenia, także prezydentowi, który o ile w przypadku Morawieckiego czy Glińskiego mógłby protestować i zgłaszać wątpliwości, o tyle zamianę Kaczyński za Szydło musiałby przyjąć do wiadomości i uznać za - mimo wszystko - naturalną kolej rzeczy.