Może przesadą byłoby twierdzić, że PiS jest wart PO - rządzi w końcu dopiero trzy lata i nawet gdyby Komendant w ogóle nie próbował powstrzymywać procesów gnilnych swej partii, nie zdążyłyby one jeszcze zajść tak daleko. Ale przy wszystkich swoich wadach, anachronicznym, sanacyjnym wyobrażeniu państwa, ciasnocie politycznych horyzontów, siermiężności kadr, i tak dalej, i temu podobne - przynajmniej jest on partią polską. Jego sympatycy manifestują pod flagą biało-czerwoną, nie błękitną z gwiazdkami, a działacze mówią o potrzebach i interesach własnego kraju, a nie o pokornym ssaniu unijnego cycka w zamian za bezwzględne posłuszeństwo opiekuńczej mutti ojropie (czytaj: jej salonom). Lider zaś, zapatrzony w de Gaulle’a, ma wizję jak nas wszystkich uszczęśliwić. Nas, swój naród, nie siebie. Może to wizja chybiona, może nawet groźna, ale czyni go ona politykiem z innej zupełnie ligi niż poprzednik, który miał tyko "projekt" wskoczenia na możliwie najwyższy stołek, najlepiej w Unii, bo tam stołki wyższe od krajowych, z zasady. Czy nie jest charakterystyczne, że "totalna opozycja" i wszystkie wspierające ją tuzy intelektu starają się usilnie tej wizji Kaczyńskiego nie dostrzegać, choć przez trzy dekady swej politycznej aktywności wyłożył on ją wielokrotnie w licznych książkach, wywiadach i programowych mowach? Że ludzie uważający się w Polsce za "rozumną mniejszość" sprowadzili obraz wroga wyłącznie do "kuchennej psychoanalizy", insynuacji i żywiołowej nienawiści - chroniąc tym wprawdzie swoje "urojenie wyższościowe", ale skazując się na nieskuteczność? Bo przecież pierwszym warunkiem zwycięstwa jest właściwe zrozumienie sytuacji, a nie wmawianie sobie, że jest ona taka, jak by się chciało. Piszę to, co przeczytali Państwo w pierwszym zdaniu, z całą odpowiedzialnością. Opozycja jest niezbędną częścią republikańskiego rządu, bez niej demokracja przypomina bazar, na którym jest tylko jeden sprzedawca. Opozycja magnacka, której jedynym programem jest odzyskać utracone wpływy, układy i możliwości bezkarnego kręcenia lodów, otwarcie odżegnująca się od przedstawienia jakiejkolwiek wizji przyszłości, jakiegokolwiek programu, bo jakoby "ludzie nie oczekują programów, tylko odsunięcia PiS od władzy" - to gwarancja trwania nawet najgorszych rządów tak długo, na ile tylko biologia pozwoli. Ujadanie o rzekomym "łamaniu Konstytucji" nie zastąpi polityki. Zwłaszcza, gdy dla podtrzymywania swych zwolenników w histerycznym spazmie opozycyjni magnaci sami co rusz obiecują działania rażąco sprzeczne z konstytucją i cywilizowanymi zasadami. "Impeachment" prezydenta w drodze "powszechnego referendum", wsadzanie do więzień posłów za to, jak głosowali, nie mówiąc już o "wyłączaniu państwa" i zmuszaniu rządzących do "skakania z okien". Takie wypowiedzi w polityce powinny być surowo potępione, a może nawet ścigane, i jeśli tak się nie dzieje, to tylko dlatego, że na te mokre sny impotentów Schetyny przestały już obchodzić nawet przysłowiowego psa z kulawą nogą. Nieuchronną konsekwencją takiego modelu opozycyjności, jaką przyjęła PO, jest stopniowe przekierowywanie sił z walki z władzą - która to batalia coraz bardziej zmienia się w rytuał, z gatunku Orwellowskich "godzin nienawiści" - na eliminowanie potencjalnych zagrożeń po "swojej", opozycyjnej stronie. Tu także, jak i w innych sprawach, wzorcem i natchnieniem dla PO jest PiS z czasów, kiedy był zepchnięty do opozycji i wydawało się, że "prędzej ciężarna zakonnica na pasach..." Pisałem wtedy o Jarosławie Kaczyńskim, że jest "człowiekiem, który ukradł Polsce prawicę". Teraz naśladujący go we wszystkim Grzegorz Schetyna próbuje ukraść Polsce lewicę. W ten sam sposób: kreowaniem przeciwnika na Zło Absolutne i szantażem, że ktokolwiek nie uznaje przewodniej roli jego partii i nie podporządkowuje się, ten w istocie jest sojusznikiem owego Absolutnego Zła. Nie wystarczają w tym cotygodniowe politgramoty Władyki i Janickiego, przestrzegających partyjnym zrzędzeniem przed błędami "symetryzmu" i strofujących antypisowców nadmiernie ideowych za próby jakiejkolwiek merytorycznej dyskusji czy zwłaszcza nie daj Boże za przypominanie, w jakie niegdysiejsze smrody umoczona jest PO i jej satelici. Niekiedy czujność antypisowskiej żandarmerii przybiera formy wręcz obrzydliwe, jak na przykład w ataku Lisowego tygodnika "Newsweek" na Roberta Biedronia. Nie sądziłem, szczerze mówiąc, że przyjdzie mi kiedyś bronić prezydenta Słupska, ale robienie z niego przez redaktora Lisa ojca chrzestnego pedofilii poprzez nabudowywanie skojarzeń, niejasnych aluzji i manipulowanie kontekstem jest zwyczajnie obrzydliwe i pokazuje bezmiar upadku dziennikarskiego "pluszaka" PO. Nie żeby rzecz była w karierze Lisa nowa. Igra dziś podświadomymi skojarzeniami "homoseksualista = pedofil" (które skądinąd wprawiają salony w furię, gdy budują je prawicowcy) dokładnie w ten sam sposób, w jaki odwoływał się do klisz antysemickich, próbując zdyskredytować kandydata na prezydenta Andrzeja Dudę, ogłaszając o pochodzeniu jego żony. Szyje tekst z niczego, bez ani jednego "twardego faktu" wskazującego na winę czy zaniedbanie Biedronia dokładnie w ten sam sposób, jak robił to wiele razy wcześniej - na przykład próbując umoczyć tegoż samego Andrzeja Dudę, wtedy już prezydenta, w rzekomych "kilometrówkach", albo innego Dudę, szefa "Solidarności", w jakichś niejasnych nawet dla uważnych czytelników tej agit-twórczości luksusach. Nowością jest, że tym razem uderza tymi metodami w antypisowską lewicę. Choć nikogo to nie powinno zaskakiwać, choćby w kontekście zamieszczanych u niego epistoł Cezarego Michalskiego, newsweekowego odpowiednika wspomnianych wyżej partyjnych lektorów z "Polityki", niemal co tydzień potępiającego pryncypialnie za "odchylenie" od obowiązującej linii swoich wczorajszych towarzyszy z "Krytyki Politycznej". Generalnie, ma rację publicysta tej ostatniej, Michał Sutowski, gdy podsumowuje, że mocodawcom "pluszaka" i reszty chodzi o to, by po roku 2019 opozycja była "funduszem emerytalnym dla dawnego establishmentu i koncesjonowanym symulakrum polskiej demokracji". Mówiąc mniej mądrze - zarówno Schetynie i jego ekipie, jak Lisowi, "Polityce", "Wyborczej" i innym "tefałenom", gdy mówią "odsunąć PiS od władzy!" nie chodzi wcale o to, aby PiS odszedł, ale o to, żeby wróciła PO i cały ten układ, który wspólnie z "wsiową" odnogą PO, zwaną "peezelem", przez osiem lat tak skutecznie ona obsługiwała jako następczyni SLD i UW. To jest oczywiście jedno z drugim związane, odsunięcie PiS jest takiego powrotu niezbędnym warunkiem - ale to jednak trochę co innego, niż się wydaje tym naiwnym obywatelom, którzy łykają bezrefleksyjnie propagandę "obrony demokracji". A na cokolwiek więcej, niż "fundusz emerytalny i koncesjonowane symulakrum" raczej szans przed taką opozycją nie widzę. Choć wiem, że ona sama żyje nadziejami, a chwilami nawet pewnością sukcesu przynajmniej w dużych miastach, wpatrując się w sondaże. Trochę mi to przypomina starą żydowską anegdotę o porzuconej kobiecie, która idzie po radę do mądrego rabina, a ten zapowiada, że mąż jeszcze do niej wróci. Po tej rozmowie chce zostawić pieniądze szamesowi, ale ten odmawia: nie wezmę tych pieniędzy, kobieto, bo rabbi się pomylił, mąż do ciebie nie wróci. Co? Ty, zwykły woźny, śmiesz mówić, że mądry rabin się myli?! - oburza się ona, na co szames: tak, kobieto, bo rabbi gdy to mówił patrzył w swoje mądre księgi, a ja patrzę na ciebie.