Molier, znawca ludzkich dusz, pokazał tu mechanizm charakterystyczny. Nie brak w ludziach skłonności do baraniej zupełnie wiary, sprawiającej, że patrzą na czarne, a widzą białe. Przykładem służą dziesiątki komentarzy po niedawnym "zmartwychwstaniu" Edwarda Graczyka, esbeka, który w roku 1970 zwerbował Wałęsę jako Tajnego Współpracownika o pseudonimie operacyjnym "Bolek". Wiele z tych komentarzy jest oczywiście dziełem usłużnych propagandystów, wynika ze złej woli, popełnionych zostało z cynicznym zamiarem kłamstwa i manipulacji. Ale przecież niemożliwe, żeby aż tak wielu publicystów kierowało się podobnymi motywacjami. Jakaś część skwapliwie uwierzyła w suflowaną im interpretację, jakoby "IPN uśmiercił świadka", jakoby Cenckiewicz i Gontarczyk świadomie nie chcieli zeznań Graczyka w swej pracy uwzględnić, i jakoby dotyczyło to co najmniej kompromitującego braku profesjonalizmu, jeśli nie złej woli historyków i całego Instytutu. Jest dokładnie odwrotnie. Zmartwychwstanie Graczyka zadało potężny cios linii obrony Wałęsy - już i bez tego krętej i pełnej luk. Po pierwsze: Cenckiewicz i Gontarczyk informację, jakoby Graczyk nie żył, powtórzyli za sądem lustracyjnym. Fakt, że to sąd nie przesłuchał głównego świadka w sprawie, po pierwsze, dowodzi, iż wydany w pośpiechu wyrok z roku 2000, na który Wałęsa bezustannie się powołuje, jest niewiarygodny. Po drugie dowodzi zaś, że oprócz niszczenia związanych z "Bolkiem" dokumentów akcja zacierania śladów obejmowała też usuwanie z pola widzenia badaczy problemu świadków. Ktoś przecież stworzył legendę o śmierci Graczyka, ktoś usunął go z systemu PESEL, bez czego nie ukryłby się przed sądem. Dopiero po latach stary ubek poczuł się bezpiecznie i przez nieostrożność trafił do tego systemu z powrotem. Na zdjęciach telewizyjnych sprawiał wrażenie człowieka mocno przerażonego; wcale mu się nie dziwię. Przesłuchanie Graczyka - protokół wisi na stronie IPN - pogrąża Wałęsę. Widać, że Graczyk chce go wybielić, ale plącze się w zeznaniach i w końcu obciąża. Skonfrontowany z podpisanymi przez siebie samego papierami przyznaje, że się z Wałęsą spotykał, odbierał od niego donosy. Nie wie, czy Wałęsa był rejestrowany jako "Bolek", ale po okazaniu wspomnianych dokumentów przypomina sobie, że sam tak go kryptonimował. Zapewnia, że Wałęsa nikomu nie zaszkodził, ale podaje przykłady konkretnych doniesień, które nie zaszkodzić w tamtych czasach po prostu nie mogły. Zaprzecza, jakoby dawał Wałęsie pieniądze, ale gdy mu pokazują kwit, przypomina sobie, że raz dał. Tysiąc pięćset złotych. Za co? Na zwrot kosztów jazdy do Warszawy na spotkanie z Gierkiem. W roku 1970 za 1500 złotych można było pojechać na wczasy z całą rodziną; zresztą Wałęsa na spotkanie przecież nie pojechał... No, nie pojechał. To dlaczego tego "zwrotu kosztów" nie oddał? To wszystko pikuś. Okazało się, że oficer prowadzący "Bolka" w roku 1973 w stopniu kapitana odchodzi z SB i rozpoczyna pracę... w stoczni gdańskiej. Państwo to widzą? W roku 1973 kapitan SB rezygnuje z pracy dla Firmy i idzie pracować do stoczni. Jako kto? Jako suwakowy? Instruktor BHP? A może popycha za Wałęsą wózek akumulatorowy? Każdy, kto choć pobieżnie badał esbeckie sprawy, wie, że ze służby się odchodziło, jeśli nie liczyć wariantu z nogami do przodu, tylko na dwa sposoby - w stan uśpienia, uzasadniony specjalnym rodzajem zleconej pracy, albo do innej służby. Na tę okoliczność Wałęsa przypomniał sobie, że były jakieś rozmowy z kontrwywiadem. Oczywiście, nic nie znaczące i nieważne rozmowy, które wcześniej zupełnie mu wypadły z głowy. Stawia to pod znakiem zapytania dotychczas uznawany pewnik, że agenturalna współpraca Wałęsy zakończyła się w roku 1974. Był to rzeczywiście akt heroicznej odmowy ze strony młodego robotnika - czy tylko przejście pod inne skrzydła? W związku ze strategicznym znaczeniem, jakie miała stocznia, której niemal cała produkcja przeznaczona była dla braci ze wschodu, można także zadać pytanie: czy były to skrzydła polskie, czy sojusznicze? Obrońcy Wałęsy zwykli prywatnie mówić: to był nieważny epizod, szkoda, że się do niego nie przyznał już dawno temu, nie byłoby sprawy. I dodawać: właściwie to nie wiadomo, dlaczego tego nie zrobił. W kontekście "przebranżowienia" Graczyka można pokusić się o wyjaśnienie, iż nie przyznał się w obawie przed pytaniami o dalszy ciąg epizodu. Na czym polegała gra Wałęsy, do której sam się przyznaje w niektórych wywiadach, zaznaczając, że skoro wygrał, to nic nikomu do tego, jak i z kim grał? Może już czas, żeby były prezydent zechciał to narodowi, którego symbolu tak chętnie pełni rolę, wyjaśnić? Zbliżająca się rocznicowa feta mogła by być dobrą okazją do powiedzenia prawdy. Nie kolejnych krętactw, jak w wydanej niedawno żenującej autobiografii. Po prostu prawdy. Jak to było, z kim, o kim, po co? I gdzie, może wreszcie się dowiemy, jest to miejsce, w którym Wałęsa przeskoczył przez płot? Im więcej Wałęsa kręci, im wyraźniej kłamie, tym bardziej rośnie w sondażach odsetek Polaków deklarujących, że mu ufają. Paradoks, ale tylko chwilowy. Molierowski Orgon wreszcie przejrzał. I Polacy też w którymś momencie będą zmuszeni uwierzyć własnym oczom. Rafał Ziemkiewicz