Kampania miała dwóch bohaterów - Jarosława Kaczyńskiego, wokół którego wszystko się kręciło, i Janusza Palikota, który wypłynął z niebytu i idzie w górę (i teraz wokół niego się kręci). Zacznijmy od Jarosława, bo to gracz cięższej kategorii. Grał, jak zawsze, ambitnie i przegrał też jak zawsze. Mówiąc szczerze, już nie pamiętam, która to porażka z rzędu Kaczyńskiego, zdaje się szósta albo siódma, i nic nie wskazuje na to, by ta tendencja mogła się odwrócić. Jarosław Kaczyński to looser; póki co, jego główna przydatność w polityce polega na tym, że odgrywa rolę straszaka, którym Donald Tusk straszy, napędzając sobie wyborców. Niedzielna porażka jest dla Kaczyńskiego tym bardziej bolesna, że zdarzyła się w zasadzie na jego własne życzenie. Jeszcze tydzień przed wyborami PiS szedł z Platformą łeb w łeb, a potem nagle zaczął strzelać sobie w nogi. Jarosław Kaczyński handryczył się z Tomaszem Lisem, a chwilę potem wybuchła afera z Angelą Merkel, którą - w swoim najgorszym stylu - obraził. I w sztabie PO wystrzeliły korki od szampana! Otóż ta nudna kampania opierała się o dwa założenia. Z jednej strony, PiS chciał wygrać, dyskontując kryzys finansowy i błędy rządu. I na tym budował swą pozycję. Tydzień w tydzień zyskując parę punktów. Z kolei Platforma liczyła, że znów postraszy swych wyborców PiS-em. Tam modlono się o różne PiS-owskie ekscesy, o powrót ludzi od krzyża czy sztucznej mgły, w najgorszym wypadku - jakichś kiboli. I tego nie było. To znaczy - było, ale za mało. Do czasu aż odezwał się Jarosław Kaczyński i mu puściło. On teraz mówi, że nic się nie stało, że za cztery lata, w 2015 roku, weźmie wszystko - i prezydenturę, i Sejm - i będzie rządzić jak Victor Orban na Węgrzech. Ale nie czarujmy się - w takie opowieści wierzą już tylko najwięksi PiS-owscy fanatycy. Bo już ci bardziej przytomni widzą, że nawet jak wszystko dla tej partii będzie grało, to i tak na scenę wskoczy Jarosław i wszystko zepsuje. Bo on jest taki, jak w liście do boksera Adamka - wyzwać na pojedynek silniejszego, dostać od niego łomot, a potem krzyczeć, że honorowo się poległo... Oto Jarosław Kaczyński, mistrz świata w pluciu pod wiatr. Dziś bardziej perspektywiczny jest od niego Janusz Palikot. Jeszcze trzy tygodnie temu był pod kreską, jeszcze wszystko mogło się zdarzyć - a teraz proszę, jak wyskoczył. Te wybory to był jego sukces. No i sukces demokracji i lewicy. Demokracji - dlatego, że Palikot udowodnił, że jeżeli ma się sposób na wyborców, to nie straszny jest brak finansów, brak struktur i pięcioprocentowy próg. Więc - można. Jego sukces jest także sukcesem lewicy, z bardzo prostego powodu. Otóż jeżeli zsumujemy głosy oddane na Palikota i na SLD - to mamy około 20 procent. Tylu wyborców lewica nie widziała od lat. Palikot potrafił zmobilizować tysiące ludzi, przyciągnąć ich do urn. I to on po lewej stronie sceny politycznej ma najwięcej elektryczności. W ogóle nie ma co porównywać go z Grzegorzem Napieralskim, który jest największym przegranym niedzielnych wyborów, i to on ma złoty wieniec loosera. Co dalej? Myślę, że perspektywicznie patrząc jedną z ważniejszych rzeczy w polskiej polityce będzie to, kto zagospodaruje elektorat lewicy, kto go przytrzyma i poszerzy. Tak, by w przyszłych rozdaniach walczyć o wynik trzydziestoprocentowy. Bo PiS już zapadł na chorobę przegrywania, oni najlepiej czują się sami z sobą, a Platforma... Hm... W polskich warunkach partia notabli, a taką jest PO, skazana jest na wpadki i gnicie. Wariantów tego przytrzymania i poszerzania jest wiele. Choć jeden już na pewno jest nieaktualny - mówię o wariancie wchłonięcia Palikota przez SLD. Raczej więc spodziewać się możemy ruchów w inną stronę. Może federacji obu grup, może przejęcia SLD przez Palikota, może jakiejś szerszej, wspólnej formuły... Wszystkie warianty były już ćwiczone - ćwiczyliśmy więc wariant dwóch partii chłopskich - PSL i Samoobrony (dlatego nazywają niektórzy Palikota miejskim Lepperem), ćwiczyliśmy wariant kanibalizmu politycznego (Platforma zjadła Unię Wolności, a na Słowacji SMER Roberta Fico zjadł Partię Lewicy Demokratycznej, czyli słowacki SLD, więc Palikota możemy też nazywać polskim Fico), budowy nowego na starym - czyli PiS, no i federacji - jak AWS. Wszystko więc może się zdarzyć. Choć jedno jest pewne - jestem dziwnie przekonany, że już niedługo prawicowi krytycy SLD zatęsknią do tej partii. Bo mija czas łagodnych, przepraszających że żyją postkomunistów, niegroźnych, łatwych do wyśmiania. Bo wchodzą rześko na scenę lewicowcy od Palikota. Trochę nieokrzesani, ale pewni swoich racji, czujący wiatr w żaglach. Antyklerykalni, antypisowscy, proeuropejscy, twardo walący swoje. Napędzani energią i pomysłami swego lidera. Co tu się rozwodzić - dla zahukanych wyborców o lewicowych poglądach taka ekipa to jest coś, na co czekali od lat. Oni wreszcie się pojawiają, i to zasadniczo zmieni debatę w Polsce. I Wersalu nie będzie. Robert Walenciak