Skąd ta opinia? Otóż, w minionym tygodniu Ewa Kopacz zdjęła z porządku sejmowych obrad drugie czytanie ustawy ratyfikującej Konwencję o przeciwdziałaniu przemocy. Konwencja uchwalona została w roku 2011 przez Radę Europy, i według opinii środowisk kobiecych jest skutecznym narzędziem ograniczającym przemoc domową. Jak szacują środowiska kobiece w Polsce każdego roku doświadcza jej od 700 tys. do miliona kobiet. Cztery kobiety miesięcznie tracą życie. Niech ta liczba będzie przesadzona nawet czterokrotnie - to przecież i tak jest potężna skala zjawiska. Dlaczego więc nie próbować z tym walczyć? Problem leży w tym, że konwencja nie podoba się naszym biskupom. Ich zdaniem zbudowana jest na "ideologicznie nieprawdziwych założeniach". Nie podoba im się zawarta w konwencji definicja płci jako "społecznie skonstruowane role, zachowania i cechy, które dane społeczeństwo uznaje za właściwe dla kobiet i mężczyzn". Podnoszą też, że konwencja dopuszcza możliwość zmiany płci, sprzeciw ich budzi też obowiązek edukacji seksualnej. Trzeba zresztą trafu, że na tej samej sesji Sejmu głosowano nad projektem ustawy, zgłoszonej przez środowiska kościelne, sprzeciwiającej się wprowadzeniu w Polsce edukacji seksualnej w oparciu o dokument Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) "Standardy edukacji seksualnej w Europie". A dlaczego ten sprzeciw? Bo dokument WHO zakłada edukowanie dzieci, co może powodować ich "przedwczesne rozbudzanie seksualne". Dlatego też, wspomniany projekt przewidywał karę dwóch lat więzienia dla edukatorów seksualnych, czyli tych, którzy prowadzą w szkole zajęcia dotyczące seksualności człowieka. Ostatecznie, projekt ustawy został odrzucony. Ale na jak długo? Nie miejmy złudzeń, za jakiś czas powróci. Nasi biskupi z żelazną konsekwencją realizują projekt przekształcenia Polski w państwo wyznaniowe. Głośno wołają, że nie pozwolą, by sprawy wiary były sprawami prywatnymi, że państwo "bez Boga" jest nic nie warte. I stawiają "prawa boskie", czyli przez nich opowiedziane i interpretowane, nad konstytucją. Nie ma też tygodnia, by jakiś biskup nas nie uraczył kolejnymi rewelacjami. Najnowsze wiadomości brzmią tak: abp Jędraszewski stwierdził, że "ateizm odbiera prawdę", Episkopat właśnie stwierdził, że OBOWIĄZKIEM katolików jest zapisanie swego dziecka na lekcję religii, tydzień temu abp Dziwisz mówił, że Kościół nigdy nie zgodzi się na in vitro itd. W tej poetyce mieści się też sprzeciw wobec edukacji seksualnej dzieci - mimo, że to najlepszy sposób, by uczyć je, jak mają bronić się przed molestowaniem. Nawiasem mówiąc, życie dopisuje do tego bolesny rozdział - podczas spotkania w Sejmie prof. Monika Płatek wspomniała o niedawnym przypadku, że prokuratura umorzyła śledztwo przeciwko księdzu, który dotykał intymne części dzieci, uznając, że nie było to przestępstwo. Ta poetyka to także sprzeciw wobec konwencji o przeciwdziałaniu przemocy, jako niesłusznej ideologicznie. I krzyk, że to kolejny krok w kierunku osłabiania rodziny, którą Kościół widzi wedle dziewiętnastowiecznych czytanek - z rolą kobiety jako matki-reproduktorki. Jeżeli popatrzymy na sprawę szerzej, to wyraźnie widać, że klerykalna ofensywa jest coraz mocniejsza, i że Platforma nie potrafi temu się przeciwstawić. Ewidentnie kluczy, unika debat światopoglądowych, próbuje je ośmieszać. To strusia polityka, bo z każdym rokiem biskupi posuwają się dalej, biorą i nie kwitują. A wyborcy liberalni i lewicowi spychani są na margines. Niech zmianę pokażą dwie sprawy. Otóż w czasach SLD, w roku 1996 znowelizowano ustawę antyaborcyjną z roku 1993, dopuszczając prawo do przerwania ciąży w związku z trudną sytuacją socjoekonomiczną kobiety. Tę ustawę rok później zakwestionował Trybunał Konstytucyjny i wszystko wróciło w stare tory. Natomiast dziś nie ma mowy o łagodzeniu ustawy z roku 1993, dziś z trudem udało się odrzucić projekt całkowitego zakazu aborcji, niezależnie czy płód ma nieodwracalne wady genetyczne, czy też ciąża zagraża życiu kobiety. Podobnie z lekcjami religii - kiedyś miały być nieobowiązkowe, na pierwszej lub ostatniej godzinie lekcyjnej, nie obciążające budżetów szkół. Dziś dyskutuje się o maturze z religii, a pensje katechetów kosztują budżet państwa 1,5 mld zł rocznie. Ale rzecznik episkopatu ks. Kloch twierdzi, że "nie jest to finansowanie Kościoła, nie jest to także wspieranie kultu religijnego. To obowiązek państwa. W cywilizowanych państwach przyjęte jest wypłacanie wynagrodzenia za pracę". Tak oto wygląda myślenie hierarchów. Co tu się rozwodzić - z polskim Kościołem jest jak z Putinem. Wiadomo, że będzie, wiadomo że jest silny, i wiadomo, że trzeba z nim rozmawiać, rozsądnie ułożyć sobie z nim życie. Ale też wiadomo, że jak da mu się palec, to weźmie rękę, że każdy uśmiech uzna za oznakę słabości, i że zawsze będzie parł do przodu. Putin będzie chciał odbudować ZSRR, a biskupi będą chcieli takiego państwa, w którym to oni będą mieli najwięcej do powiedzenia - jako, w swoim mniemaniu, depozytariusze praw boskich, nadrzędnych wobec wszystkich innych, obrońcy zasad moralności, i jako depozytariusze narodowej tradycji. W ten sposób, krok po kroku, Polska staje się państwem wyznaniowym, w którym ksiądz decyduje co dzieje się w państwie, w szkole, w gabinecie lekarskim, w łóżku. To już nie są żarty, sprawy zaszły tak daleko, że czas powiedzieć "stop". Patrząc jak postępowała w ostatnich dniach Ewa Kopacz, jednego można być pewnym - ona "stop" biskupom nie powie. Robert Walenciak