Bo dla niech to było coś więcej niż wybory. Wybory to rutyna, normalka, jak to mówi pewien krasnolud u Sapkowskiego: raz się zarabia, raz traci i sr... to pies. A tu zawaliła się wiara, na której ufundowany był cały porządek świata. Wiara w to, że idziemy ścieżką postępu, że młodzi, wykształceni, z dużych miast są postępowi, europejscy, nasi po prostu, a starsi, mniej wykształceni - ci gorsi, znaczy się, muszą wymrzeć. Gdzieś tam, jako najczarniejszy scenariusz, mieściło się jeszcze lemingom w głowach, że ewentualnie dojść może w lemingradzie do demobilizacji, że lepsi się rozejdą, zniechęcą, a gorsi zmobilizują, no i to też będzie tragedia, ale jeszcze nie aż taka... Nastąpiło coś gorszego: PiS wygrał przy wysokiej frekwencji. I to wygrał wystarczająco wyraźnie, żeby samodzielnie rządzić. Ktoś powie, że był w tym jednak element wygranej na loterii, bo gdyby SLD nie zaorało się koalicja z palikociarnią, to by do większości Kaczyńskiemu zabrakło. Tak, ale - można na to rzec - gdyby Korwin i Kukiz wystartowali razem, to z PiS-em mieliby większość konstytucyjną. Szok dla lemingów, a zwłaszcza dla ich decyzyjnej centrali, tzw. Salonu, to nie tylko przebicie sufitu przez strasznego faszystę Kaczyńskiego, to właśnie wyrośnięcie na trzeciego gracza równie strasznego faszysty Kukiza, obnoszącego patriotyczne t-shirty, to pobicie przez też straszliwego faszystę Korwina życiowego rekordu i zdobycie ponad 700 tysięcy głosów. I wszyscy oni zaczerpnęli głównie z tego elektoratu, który elity III RP uważały za swój, pewny i oczywisty: młodego i wielkomiejskiego. A prezydent Komorowski i jego partia, popierani przez śmietankę III RP, najwybitniejszych intelektualistów, aktorów i profesorów... już nawet mniejsza, że przegrali - stali się obciachem, obiektem nieustającej szydery w tym strasznym, nie poddającym się kontroli elit internecie! Jak to ujął dzielny wojak Szwejk: przesławne lanie. Po takim laniu trzeba przyjąć do wiadomości, że dotychczasowa pewność w temacie zakonnicy na pasach była absolutną pomyłką i przemyśleć sprawy od nowa - ale to jest w pewnym wieku i po przekroczeniu pewnego progu zachwytu nad samym sobą bardzo trudne albo wręcz niemożliwe. Alternatywą jest zachowanie, o którym wspomniałem na początku, a które psychologia nazywa "wyparciem". Podstawą wyparcia jest dziś twierdzenie, że PiS właściwie nie wygrał. No, może trochę. Ale nie tak bardzo. Nic nowego - podobnie upierano się w tych samych kręgach, że właściwie to Komorowski przegrał tylko o 1,5 procenta (51,6 - 48,4 = 1,5: jak widać wyparciu uległa nawet elementarna arytmetyka), że jednak osiem milionów Polaków wciąż jest za nami. Teraz zaktualizowana wersja tej konsolacyjnej narracji brzmi: jednak 30 procent Polaków (licząc PO razem z Petru) wciąż głosuje na nas! Wojciech Maziarski wylicza - te 30 do 38 PiS to wcale nie klęska, nie zauważając, że jeśli tak chce liczyć głosy za zmianą i kontynuacją, to powinien do wyniku PiS dodać zsumowane wyniki Kukiza i Korwina. Dalej w tym tempie, a za pół roku będzie "Gazeta Wyborcza" triumfować, że za PO wciąż opowiada się co dziesiąty Polak. Profesor Markowski podpowiada: na PiS głosowało tylko 18 proc. uprawnionych. No i co ma z tego wynikać? W demokracji nieobecni racji nie mają. Gdyby mieli, to żaden z dotychczasowych rządów III RP nie mógłby być uznany za uprawniony do jakichkolwiek zmian, zwłaszcza tak daleko idących, jak na przykład reformy Balcerowicza. Bo wybory kontraktowe w 1989 tylko dlatego zostały przez komunę wyraźnie przegrane, że w zadufaniu zgodziła się ona na niekorzystną ordynację wyborczą. A potem już frekwencja była stale coraz mniejsza, a rozrzut głosów coraz większy. Ale wiadomo o co chodzi z tymi 18 procentami. "Oni" nie mają prawa rządzić, te wybory się nie liczą. Andrzej Duda to "ich prezydent", jakiś "maliniak", narzucony Polsce Jasnej przez wiochę, a PiS sobie wybrali ludzie - jak podpowiada kolejny dyżurny profesor Salonu, Czapiński - "tak z nudów". No bo Polakom jest dobrze, tak dobrze, że aż od zblazowania postanowili sobie obalić jedynie słuszną władzę, żeby dla odmiany zrobiło im się trochę gorzej. Wyśledziłem, najpierw na żywo, a potem w internecie, jedną z narracji, z której brechtają się hardkorowi antypisowcy. Otóż, rechoczą, jak to Andrzej Duda zasnął na konkursie chopinowskim. Powtarzanie, jaki to obciach i wstyd i buractwo, niezwykle pieści zbolałą lemingowską duszę. To znaczące. Znaczące jest nawet nie to, że nic podobnego miejsca nie miało (źródłem legendy było zapewne zdjęcie, na którym widać znudzenie na twarzach, ale nie prezydenckiej pary, tylko borowców), bo przecież nikt też nie mówił, że "Polska jest w ruinie", ojciec Rydzyk nigdy nie miał żadnego maybacha ani na nikogo nie "donosił" Jerzy Zelnik (cóż to miałby być za donos, stwierdzenie, że Łukaszewicz jest na emeryturze, a Barciś był w komitecie honorowym Komorowskiego - to naprawdę jakieś tajemnice?). Dla nawiedzonych to, że coś jest tylko "faktem prasowym", nie liczy się w najmniejszym stopniu, tak jak dla obsesyjnych antysemitów zawsze będzie ostatecznym dowodem, że "cztery tysiące Żydów nie przyszło do WTC". Znaczące jest nie to, że lemingi zmyślają, ale co zmyślają. Taka na przykład jeremiada Zbigniewa Hołdysa: pisowcy "będą kraść spinacze, wynosić meble, jeździć do knajpy na służbowej benzynie, oni tacy są". Ja wiem - Hołdys to stary, chory z nienawiści dement, nie wart uwagi, ale nie o niego tu chodzi, tylko o zarzut. Andrzejowi Dudzie można zarzucić wszystko, ale na pewnie nie przysypia w miejscach publicznych. I nie bredzi o "armatach ukrytych w krzakach". Równie dobrze można by śmiać się z jego żony, że nie umie się ubrać, jest gruba i zaniedbana (zresztą nie zdziwiłbym się, jeśli w antypisowskich habitatach i taka szydera ma miejsce). PiS może wzbudzać różne obawy, ale na pewno nie o to, że będzie, jak były prezydent i jego ekipa, wykradał z Pałacu wyposażenie, czy czyścił po przegranych wyborach kasę rozdając podwyżki i premie kolesiom. Albo żeby bankietowali za państwowe i jeszcze publicznie upierali się - jak skądinąd twitterowy korespondent Hołdysa - że należy to do obowiązków ministra. To, że najbardziej fanatyczni wyznawcy PO jadą takim właśnie, absurdalnym sznytem, wprost negując oczywiste fakty, wynika z instynktownej potrzeby zredukowania pisowskiego wroga do siebie samych. Tak jak z wyssaną z palca "największą aferą 25-lecia w SKOK-ach" (analizowałem sprawę dokładnie w jednym z felietonów, kto ciekaw proszę wyguglać) chodzi w tych atakach o przekonanie, w pierwszym rzędzie samych siebie, że "oni nie są od nas lepsi". Dokładnie to samo robił Urban i dlatego cieszył się taką popularnością wśród tych, którzy się ześwinili przy PZPR. Ci, którzy się ześwinili przy PO, przejawiają podobną jak ćwierć wieku temu poprzednicy duchową potrzebę - nie tylko żeby poniżyć nową władzę w ogóle, ale żeby ją poniżyć dokładnie tymi oskarżeniami, których "nasza" władza odeprzeć nijak nie jest w stanie. "Oni nie są lepsi od naszych, są tacy sami" - to jedna z tytułowych strategii. Inna to dojmująca potrzeba męczeństwa. Tu na uwagę zasługują starania Tomasza Lisa, który od wielu dni, sypiąc chamskimi bluzgami w internecie, stara się sprowokować kogoś, aby go po staroświecku spoliczkował albo przynajmniej odpowiedział jakoś na poważnie, nie tylko śmiechem. Na razie się to nie udało, więc męczennika zrobił z siebie na podstawie anonimowego wpisu sugerującego mu kłopoty z córkami. Bardzo, zdaje się, nimbu umęczonego pod pisowskim kaczorem potrzebuje, bo taki nimb pozwoli może dalej jakoś na lemingach zarabiać, gdy skończy się możliwość zarabiania na podatnikach. Ale i tak Lis nie przebije w męczeństwie Adama Michnika. Ten swego czasu zapowiedział, że jeśli narodowcy wejdą do Sejmu, wyjedzie do Izraela. Więc Robert Winnicki, który właśnie wraz z kolegami do Sejmu wszedł, uprzejmie mu teraz o tym przypomniał. Pewnie, że w celach szyderczych, ale autor pamiętnego bon motu o ciężarnej zakonnicy na pasach w pełni na to szyderstwo zasłużył. Jaka była reakcja? Histeryczny, nadęty do granic absurdu tekst w "Gazecie Wyborczej", że oto znowu, jak komuniści w 1968, źli ludzie chcą Michnika wyrzucać z Polski i każą mu wyjeżdżać do Izraela. Tekst tak w kontekście do sprawy głupi i pompatyczny, że można pęknąć ze śmiechu. O ile, oczywiście, nie jest się lemingiem i nie potrzebuje się żadnej z metod leczenia pourazowego stresu.