Pani H. pracowała tego dnia wyjątkowo długo. Stosy papierów, pod którymi wprost uginało się jej biurko, rosły z imponującą prędkością. Nie nadążała ani z ich czytaniem ani - co gorsza - z podpisywaniem. Kiedy studiowała kolejną ekspertyzę na temat tego, czy bardziej potrzebny miastu jest most na północnych, czy też południowych jego krańcach, jej głowa zaczęła się powoli kiwać, oczy zamykać, a ciało osuwać na fotelu. Przez chwilę walczyła z sennością, ale sromotnie przegrała tę batalię. I zaczęło się... To był przedziwny sen. Przedziwny i straszny, ale tak realny, że niemal rzeczywisty. Pani H. próbowała nawet kilka razy wyrwać się z jego kleistych czeluści, ale była bezradna. W tym śnie migali jej posłowie rodzimej partii, którzy z prawdziwie rewolucyjną czujnością uchwalali ostre przepisy piętnujące spóźnialskich samorządowców, czujny wojewoda, który ze stoperem w ręku wyłapywał każde spóźnienie w składaniu oświadczeń majątkowych, premier mówiący, że Pani H. formalnie już nie jest tym kim jest i dobrotliwy przewodniczący przekonujący, że wszystko da się jeszcze załatwić. Pani H. śniła o tym, jak to przykuta do kaloryfera dzielnie broni gabinetu przed hordami rozjuszonych komisarzy, czyhających na jej fotel. Słychać było szczęk oręża, groźne okrzyki, łamanie kości... Niestety. Straszny sen Pani H. jest dziś naszą polityczną rzeczywistością. Rzeczywistością tak absurdalną, że jeśli nie dojdzie do jakiegoś porozumienia na linii PO - PiS i będą kolejne wybory, to będę pierwszym, który - choć uczciwie od 89. roku chodzę do urny - będzie krzyczał, że należy je zbojkotować. Zbojkotować w geście protestu, przeciwko politykom, którzy najpierw uchwalają fatalne prawo, potem nie umieją go czytać, a gdy mleko się wyleje stają bezradni przed kałużą i drapiąc się w głowę myślą, co by tu zrobić. W tej historii obie strony nie są bez winy. Platforma - bo przyłożyła rękę do powstania głupich przepisów, a PiS - bo wykazuje się szczególarstwem, małostkowością i niechęcią do kompromisu. Tak jakby jego liderzy nie pamiętali, że różne kłopoty z oświadczeniami majątkowymi mieli i Lech Kaczyński i Kazimierz Marcinkiewicz. I nikt mnie nie przekona argumentami typu "dura lex sed lex" i wezwaniami, by nasze prawo nie było jak pajęczyna, przez którą bąk się przebije, a ugrzęźnie muszyna. Wydawanie dziesiątków milionów z powodu dwudniowego opóźnienia w złożeniu mężowskiego regonu jest naprawdę wyrzucaniem pieniędzy w błoto. Panowie, opamiętajcie się! Oprzytomniejcie! Jeśli nie potraficie zawrzeć kompromisu - to oddajcie sprawę do sądu! Niech Trybunał czy NSA rozstrzygnie, czy rzeczywiście prawo musi być tak surowe dla spóźnialskich. Jeśli zdecyduje, że tak - to trudno. Ale jeśli ta sprawa zostanie załatwiona decyzjami polityków, a wybory się odbędą, to pozostanie po nich poczucie, że ktoś tu nie potrafi przegrać i wykorzystuje sytuację, by dokopać przeciwnikom. Niestety, dokopać na nasz - podatniczy - koszt. Konrad Piasecki k.piasecki@rmf.fm