Te relacje czytam co roku. Wieje lodem. I wyobrażam sobie roześmianą rodzinę, zasiadającą do Wigilii, choinka, kolędy, wszystko po bożemu, i pusty talerz, jak nakazuje zwyczaj, dla samotnego wędrowca. Pusty talerz miło jest postawić, i zachwycić się sobą, ale już posadzić przy nim nieporadną babcię - to nie. Bo brzydko je, bo pokasłuje, bo brzydko pachnie, dzieci się krzywią, bo drugiego dnia przyjdą goście... Albo jest i tak, że rodzina jedzie na narty, w góry, no, pieska można jeszcze wziąć, ale babcię? A po co? Po co psuć sobie śliczny świat? I żeby była jasność - doskonale odróżniam rodziny, które latami opiekować się muszą na wpół sparaliżowaną babcią, którą na dodatek choroba zmieniła nie do poznania, i nie jest to już dobrze znana, kochana osoba, tylko zwykły złośnik, od rodzin, które lekką ręką rozgrzeszają się ze wszystkiego. A dobre słowo, czy wymianę pampersa, poczytują sobie za wielkie poświęcenie. Ale, jakżeby nie!, chętnie wezmą mieszkanie po babci, emeryturę, czy złoty pierścionek. Wiem, że dla niektórych opieka nad chorym rodzicem to wieloletnia katorga, bo to dźwiganie, mycie, sprzątanie... Że nie ma żadnych wyjazdów, żadnych późnych powrotów do domu. Że gdy w końcu muszą oddać bliską osobę do domu opieki, jest to najcięższa decyzja w ich życiu. Ale też wiem, że za plecami tych, którzy poświęcają się dla innych, ślizgają się różnej maści egoiści. Którzy kombinują jak na Święta podrzucić babcię do szpitala, bo chcą sobie wyjechać w ciepłe kraje. Jak oddzielić jednych od drugich? No przecież nie sposób, to sumienie oddziela... Te postawy to nic nowego, to się nie urodziło ani dziś, ani wczoraj, to tkwi głęboko w naszej kulturze. Jak zaczynają się "Chłopi" Reymonta? Ano tak, że stara Agata opuszcza dom swojej rodziny, i udaje się na żebry. Idzie jesień, Agata już nie jest potrzebna do pomocy w gospodarstwie, a poza tym trzeba dawać jej jeść, no i zajmuje miejsce gęsi i kaczek. Więc niech idzie w świat, do ludzi. Może coś uzbiera i wiosną rodzinie przyniesie? Jakiś grosz? To jest akceptowane, ksiądz dobrodziej to akceptuje, trochę się wzrusza, więc obdarowuje starą Agatę złotówką i znakiem krzyża na drogę. Wiek XX nie przyniósł tu wielkiej zmiany. To nie były rzadkie przypadki, że starych, spracowanych dziadków, przenoszono do różnych komórek, pomieszczeń gospodarczych, żeby tam dożywali swoich dni. Przełom nastąpił w czasach Edwarda Gierka. A to za sprawą przyznania rolnikom emerytur. W ten oto prosty sposób niedołężna babcia z zawady stała się osobą cenną w rodzinie, o której względy warto zabiegać, bo nie tylko nie jest już na czyjejś łasce, ale dysponuje własnym groszem. I może dać, albo nie dać. Takie podejście do ludzi starszych, nie mających już sił pracować, nie jest tylko polską specjalnością, rzekłbym - że to przypadłość całego ludzkiego gatunku. Do dziś mi tkwi w głowie spektakl "Drewniany talerz", amerykańskiego autora Edmunda Morrisa, o tym, jak rodzina wypycha dziadka do domu starców. Nie sposób zapomnieć "Ballady o Narayamie", gdzie syn zanosi matkę-staruszkę na górę, by tam umarła, bo takie są zasady tej japońskiej wsi. Specyfika polska polega na czymś innym. Otóż, jest w naszej kulturze jakaś dwoistość, jakieś zakłamanie. Z jednej strony opowiadamy o naszym szacunku dla starszych, tradycji, o więzach rodzinnych itd. Z drugiej - pozbywamy się tych starszych, nieporadnych, jak zepsutego sprzętu AGD, nadzwyczaj łatwo przy tym się rozgrzeszając. Można to tłumaczyć wielorako. Polska kultura jest chłopska w treści, szlachecka w formie, czym innym jest czyn, a czym innym słowo, więc musi tu być rozdwojenie jaźni. Z jednej strony ocenianie innych, czy są użyteczni czy nie (kto pamięta słowa piosenki: "szoruj babciu do kolejki, pięć po czwartej?"), z drugiej ciasny gorset tego co mówić trzeba. Można to także tłumaczyć tym, że odszedł w przeszłość model rodziny wielopokoleniowej. A nie zakorzenił się jeszcze model małej rodziny, gdzie dzieci wyprowadzają się z domu po szkole średniej, a z rodzicami spotykają się na święta, a i to też nie zawsze. W tym modelu dziadkowie przenoszą się na ostatnie lata życia do domów opieki (składali na to przez całe życie), i to jest dobrze prosperującą gałąź gospodarki. Widziałem takie domy nad Pacyfikiem - wielkie wieżowce z widokiem na ocean. A w południe wyjeżdżały z nich rzesze emerytów, na wózkach inwalidzkich, prowadzonych przez pielęgniarki, ściągane najczęściej z Meksyku lub Filipin. I ustawiały się na promenadzie, w rzędach, żeby starszy pan (pani) zaczerpnął świeżego powietrza... W Polsce to nie działa, domy opieki nie rozpieszczają standardem, emerytury nie starczają, by dobrze na stare lata żyć. Państwo, inaczej niż w zachodniej Europie, jeszcze tych spraw nie zauważa. Seniorzy skazani są więc na los jaki zgotują im dzieci lub wnuki. A z tym, jak widać, różnie bywa. Ech... Mimo wszystko - Wesołych Świąt!