Pierwszy, oczywisty, to fakt, że była premier Ukrainy przebywa w więzieniu, na mocy średnio przekonującego wyroku, i że powinna wyjść z niego przynajmniej na leczenie. To jest rzecz bezdyskusyjna, prezydent Janukowycz, trzymając panią Tymoszenko za kratkami, dobrego świadectwa sobie nie wystawia. To nie jest respekt dla prawa, to jest mściwość. Daje pretekst swoim przeciwnikom, a oni to wykorzystują. Drugi poziom dotyczy już nas. Apele, żeby bojkotować Euro na Ukrainie, są de facto apelami o bojkot całej imprezy. Nikt w Europie nie będzie przecież rozdzielał włosa na czworo, analizował, że mecz we Wrocławiu jest słuszny, ale już ten w Charkowie to nie. Apel o bojkot jest więc wezwaniem, by zepsuć imprezę. Całą. Obniżyć jej rangę, odrzeć ze znaczenia, uczynić wstydliwym epizodem. Takim, na który nawet nie wypada jechać. No, nie wiem, czy na czymś takim nam zależy. Trzecia płaszczyzna to stosunki polsko-ukraińskie. Wspólnie organizowana impreza, choć sportowa, to dla Ukraińców potężny psychologiczny przełom, że z Polakami można coś razem. Przypomnę, że oni wpierw zwrócili się o wspólną organizację do Rosjan, ale ci potraktowali ich z buta. Polska była partnerem drugiego wyboru. I chyba tego na Ukrainie nie żałują. Więc fatalnie by było, gdyby zaczęli... A tak na pewno byłoby, gdyby nasi decydenci posłuchali podpowiedzi Jarosława Kaczyńskiego, żeby Euro bojkotować albo walczyć o to, żeby przenieść finał z Kijowa do Warszawy. Pomijam już, że to sprawa nierealna, ale proszę sobie wyobrazić nastroje kijowskiej czy lwowskiej ulicy na wieść, że Polska dołączyła do bojkotu. Odebrano by to jako nielojalność, zdradę, pogardliwy gest. Pamiętano by to przez lata. Tego chcemy? Warto mieć na uwadze, że Euro jest na Ukrainie odbierane jako przedsięwzięcie ogólnonarodowe, nie łączone z polityką. Wezwania, żeby bojkotować, bo prezydent Janukowycz zachowuje się nie w porządku, są tam zupełnie niezrozumiałe. Jak można karać obywateli za grzechy polityków? Takie jest tam przeświadczenie. I nawet ukraińska opozycja nawołuje, żeby oddzielić sprawę Euro od sprawy Julii Tymoszenko. W zasadzie łączy te sprawy rodzina pani Tymoszenko (co nie dziwi), no i grupa polityków niemieckich. A dlaczego? Warto się nad tym zastanowić. To jest zresztą kolejny, czwarty poziom całej sprawy - nazwijmy go geopolitycznym czy też grą o miejsce Ukrainy na mapie. Bo jakie będą konsekwencje bojkotu? Oczywiste: Ukraina zostanie przez zachodnią Europę zakwalifikowana do innej, wschodniej części kontynentu. I to na trwale. Parafowana umowa stowarzyszeniowa nie wejdzie w życie, nikt już nie będzie mówił o rozszerzaniu Europy na wschód, za to otworzy przed Kijowem swe ramiona Moskwa, zapraszając do budowanej postradzieckiej wspólnoty. Więc gdy politycy niemieccy wołają: "Bojkot, trzeba potępić Ukrainę!", a Władimir Putin odpowiada im: "Jaki bojkot, kochajmy Ukrainę!", to przecież oni grają w tej samej orkiestrze, choć mówią rzeczy przeciwne. Nasza prawicowa opozycja z kolei wypomina, że z Putinem ręka w rękę idzie Tusk, bo sprzeciwia się bojkotowi. To są niemądre okrzyki, bo przecież gołym okiem widać, że choć Putin i Tusk mówią to samo, to o coś zupełnie innego im chodzi, w różną stronę chcą ciągnąć Janukowycza. Więc owszem, nasz premier i nasze MSZ zasługują na krytykę za to, że w sprawach ukraińskich i niemieckich są bez rozeznania, i dali się zaskoczyć. Ale na tym koniec. Bo teraz próbują reperować to, co zepsute. Putin też reperuje, zbiera rozsypane imperium. Odbudowa opiera się na dwóch filarach. Pierwszy to związanie poradzieckich republik umowami o współpracy gospodarczej i wojskowej, tak, by na trwałe odnalazły się w strefie wpływów Moskwy. Drugi filar to uprzywilejowane stosunki z Niemcami, z uwagi na niemiecki kapitał i technologie. Putin widzi się tu jako spadkobierca Piotra I - chce nowoczesnej Rosji, otwartej na Zachód (czytaj: Niemcy), bo wie, że to jest nieodzowny warunek, by utrzymać spoistość państwa i postawić zaporę ekspansji chińskiej i islamskiej. Posłuchajmy zresztą, co Putin mówi odwiedzając Niemcy, a mówi o wielkiej wspólnocie gospodarczej od Lizbony po Władywostok, kierowanej - dodaje szeptem - dwugłowo. Zaś jego doradcy podsuwają dziennikarzom taką zagadkę: jakie jest najsilniejsze państwo świata? To państwo, które ma rosyjskie surowce i niemiecką technologię. Mając taką ofertę, Berlin bierze i kwituje. Firmy niemieckie mają Rosję otwartą, rosyjski gaz płynie przez Bałtyk, Niemcy głośno wołają, że łupki szkodzą naturalnemu środowisku... I tak dalej. Pieniądze dają siłę, siła daje pieniądze. Niemcy wykorzystały czas kryzysu, by zdobyć dominującą pozycję w Unii. W Grecji i we Włoszech czują to dosłownie. To Berlin dyktuje dziś unijną politykę. Zachowawczą, niechętną wydatkom i rozszerzeniom. W tej sytuacji sprawa pani Tymoszenko jest wygodną kartą do zagrania. Bo w ten sposób można pozbyć się kłopotu pod tytułem "Ukraina chce do Unii". No i zagrać z Rosją. A przy okazji pięknie się pokazać w roli obrońcy praw człowieka. W tej grze potencjalne niemieckie straty są niewielkie. Ukraina nie ma ropy ani gazu. Nie ocieka też bogactwem, to nie jest wielki rynek. Można więc ją karcić. Taki jest świat. Nikt nie będzie krytykował Rosji z powodu Bieriezowskiego, czy choćby rozpędzenie niedzielnej demonstracji, i za zatrzymanie byłego wicepremiera Niemcowa. Łukaszence też nikt mistrzostw w hokeju nie zabierze. Już nie wspomnę o Chinach, którym nikt nie podskoczy... Nie piszę tych słów, by lamentować, że Zachód jest pełen hipokryzji, bo musiałbym lamentować nad charakterem ludzkiej natury. Nie mam zamiaru również bić na alarm, że oto odradza nam się Rapallo i nowy podział świata. Bo takie określenia byłyby nieadekwatne i przesadzone. Warto po prostu wiedzieć, jaka toczy się gra. To lepsze niż ciągłe otwieranie oczu ze zdziwienia i zaciskanie pięści ze złości.