Nie wiem czy państwa, ale mnie ogarnia dziwne poczucie - mieszanki zdziwienia z niedowierzaniem, gdy zobaczę, po raz pierwszy na własne oczy coś, o czym dotąd wyłącznie słyszałem. Uczucie potęguje się, gdy na takie "znane ze słyszenia coś" natrafię przypadkiem, jadąc jakąś drogą, czy włócząc się po mało znanym mieście. To uczucie dopadło mnie w poniedziałkowy poranek, w Sopocie, gdy o świcie, zwabiony bliskością morza, postanowiłem przejść się na plażę. Trasa okazała się wyjątkowo krótka - bo, jak się okazało spałem jakieś 100 metrów od cherlawych sopockich wydm, ale nim je pokonałem, musiałem przejść przez mały park. Mały, ale jakże sławny - bo był to, pierwszy w Polsce, park im. Marii i Lecha Kaczyńskich, o którym wiele razy czytałem i widziałem na zdjęciach, ale jakoś nie wpadłem na to, że mogę go ujrzeć maszerując przed 7 rano przez sopockie uliczki. Park jest niewielki, całkiem ładny i dobrze zagospodarowany, nie ma w nim niczego ani kontrowersyjnego, ani - poza nazwą - oryginalnego. Rodzi jednak we mnie pytanie: czy takie parki, ulice, place nie byłyby - dla tych, których, mocno uogólniając, nazwę "obrońcami krzyża" - wystarczająco godnym i znamienitym upamiętnieniem pary prezydenckiej? Czy gdyby powstały, również w Warszawie, stać by się mogły miejscem comiesięcznych procesji i palenia zniczy, czy też "bojownicy o pamięć" uznaliby je za miejsce ani nie wystarczająco honorowe, ani nie dość eksponowane, by czcić tam pamięć prezydenckiej pary. Piszę to, obawiając się, że rocznica 10 kwietnia, może stać się apogeum naszej "polsko-polskiej wojny smoleńskiej". Zderzenie, zapowiadanych przez obóz PiS, demonstracji, z chłodno-racjonalnym podejściem rządzących, wzbudzi zapewne ogrom emocji i stanie się okazją do wykrzyczenia żądań upamiętniania, budowy pomników, sprowadzania wraku i pokajania się za to, że dotąd wszystko to szło niemrawo i mało efektownie. Czy będzie w nich jakaś racja? Jakaś - na pewno. Trudno powiedzieć, by politycy PO rwali się jakoś szczególnie, do symbolicznych gestów upamiętniania ofiar katastrofy smoleńskiej. Trochę z racji innego sposobu rozumienia polityki - takiego, który nie uznaje budowy pomników za podstawowy cel działania publicznego, trochę z obaw, że dla PiS tragedia 10 kwietnia jest elementem "mitu założycielskiego", którego lepiej nie podsycać, trochę wreszcie z niepokoju, że żądaniom kolejnych upamiętnień nie będzie końca - rządzący Polską i Warszawą liderzy Platformy demonstrują postawę niezrozumienia dla postulatów drugiej strony. Sporo jest w tym konflikcie starcia dwóch światów. Światów, różniących się wrażliwością i sposobem demonstrowania narodowo-patriotyczno-bogoojczyźnianych tradycji. Nie w tych różnicach tkwi jednak największy problem. Spór o Smoleńsk i wszystkie jego konsekwencje to spór o polityczno-moralną legitymację do rządzenia. Dla jednych i drugich to wojna na śmierć i życie. Taka, w której porażka oznaczałaby odebranie prawa do funkcjonowania w polityce. A w takiej wojnie nie ma mowy o kroku w tył, o oddawaniu nawet guzika od munduru. Dlatego, gdy jedni żądają pomników (koniecznie przed Pałacem Prezydenckim, a przynajmniej tuż obok niego), ulic, placów, stadionów, gazoportów imienia Lecha Kaczyńskiego, drudzy reagują na to tak powściągliwie i niechętnie, jak tylko im wypada. Mówią, że zrobią badania opinii publicznej, że warto poczekać z decyzjami, że imię prezydenta powinno dostać coś innego... W tej wojnie nie ma i nie będzie mowy o - niewymuszonych i niewywalczonych - ustępstwach. Tak jak PiS będzie już do końca świata upierał się, że musi czcić Lecha Kaczyńskiego akurat przed Pałacem Prezydenckim, tak Platforma będzie już zawsze sugerowała, że pośpiech jest złym doradcą dla budowniczych pomników. I chyba musimy nauczyć się jakoś z tym żyć. Konrad Piasecki