Poszukiwanie przyczyn katastrofy smoleńskiej ma w sobie coś z poszukiwań świętego Graala czy kamienia filozoficznego. Ci, którzy w nich uczestniczą (w tym i niżej podpisany), próbują odnaleźć ten jeden, kluczowy element, który przesądził o katastrofie. Tak jak umiemy i możemy, czytamy, łowimy w internecie, pytamy tych, którzy wiedzą więcej, co zdecydowało o tym, że pewna kwietniowa sobota stała się punktem zwrotnym w najnowszych dziejach Polski. I - mam wrażenie - cały czas dalecy jesteśmy od odpowiedzi, a boję się, że takiej ostatecznej, jednoznacznej i przekonującej wszystkich możemy nie poznać nigdy. Wszystkie proste i banalne teoryjki tłumaczące przyczyny katastrofy smoleńskiej biorą w łeb. W zależności od politycznych barw, od pierwszych dni po katastrofie jedni przekonywali, że winna była niebywała presja, jaką wywierano na pilotów (a co za tym idzie: sugerowali, że winny czy współwinny jest prezydent), inni z kolei dowodzili, że wszystko przez wieżę i kontrolerów (czytaj: Rosjan), którzy ukryli przed pilotami prawdziwy obraz warunków panujących na lotnisku, czym - świadomie czy nieświadomie - spowodowali katastrofę. Zapisy czarnych skrzynek dowiodły, że obie hipotezy są - delikatnie mówiąc - nietrafione. Że piloci nie byli aż tak zahukani, by nie wiedzieć, że jest mgła i "dziura", i że trzeba będzie chyba szukać innego lotniska, a wieża - jeśli coś robiła - to raczej rysowała gorszy niż faktyczny obraz i wprost mówiła, że "warunków do lądowania nie ma". Skoro jedne intrygująco brzmiące teorie zawiodły, zaczęto szukać następnych. Najnowsze sugerują, że za sterami tupolewa, zamiast jednego z pilotów, siedział generał Błasik, że w kabinie przez ostatnie pół godziny kręciły się dziesiątki osób i część z nich pomagała w sprowadzaniu samolotu na ziemię. Te ostatnie hipotezy biorą się z kompletnego niezrozumienia stenogramów czarnych skrzynek, w których mnóstwo wypowiedzi oznaczonych jest jako anonimowe. Anonimowe, co nie znaczy, że należące do kogoś spoza załogi. Anonimowe, czyli takie, których nie da się przypisać konkretnej osobie, bo są zbyt krótkie i zanadto "zaszumione", by można było precyzyjnie powiedzieć, kto je wypowiedział. To nie znaczy jednak, że do kokpitu tupolewa wpadali pasażerowie, by odczytać najnowsze wskazania wysokości czy prędkość maszyny. Wystarczy uruchomić zdrowy rozsądek, by zrozumieć, że nikt, kto nie jest związany zawodowo z lotnictwem (a poza załogą jedyną taką osobą na pokładzie był gen. Błasik), nie jest w stanie w dziesiątkach wskaźników i przełączników zobaczyć tego właściwego, że o głośnym odczytywaniu jego wskazań nie wspomnę. To, co uderza mnie w tych - skądinąd zrozumiałych - dociekaniach, co zawiodło, to ich nieoczekiwanie silne polityczne skrzywienie. Gdy sympatycy PiS uwielbiają mówić o możliwości zamachu, błędach wieży, nieprzypadkowo fatalnym wyposażeniu lotniska i o tym, że gdyby Tusk nie poleciał do Katynia 7 kwietnia, to "wszystko potoczyłoby się inaczej", a co bardziej "naszodziennikowi" i "gazetopolscy" dokładają do tego mrożące krew w żyłach opowieści o kordonach BOR-owców walczących z rosyjskimi spec-służbami, meaconingach i elektromagnesach, zwolennicy innych formacji z lubością przypominają lot do Tibilisi, mówią o presji, błędach pilotów i dywagują, co takiego działo się w kabinie. Obawiam się, że ten polityczny pryzmat sprawi, że nawet gdy będziemy mieli już raporty wszystkich komisji i prokuratur, to i tak wszyscy pozostaną przy swoim zdaniu. Zwłaszcza że końcowe wnioski będą zapewne wskazywały tyle przyczyn katastrofy, że każdy wyłowi z nich te, które najbardziej pasują mu do obrazu świata. Konrad Piasecki Rysunek pochodzi ze strony: Galeria autorska Andrzeja Mleczki