Wyobraźmy sobie taką nieistniejącą, acz dużą, polityczną wagę. Wagę, która jest w stanie zważyć i ocenić ministerialną odpowiedzialność za grzechy podległych im resortów. Połóżmy na szalach - na pierwszej dopuszczenie do sytuacji, w której okazuje się, że budżet państwa nie jest w stanie wywiązać się ze swych zobowiązań i że kasy kluczowych resortów świecą pustkami i na drugiej - zaniedbania jakiegoś strażnika więziennego, który nie uchronił skazanego na dożywocie mordercy, od samobójczej śmierci. Nie wiem jak szanownym Czytelnikom, ale mi wydaje się, że w tym pierwszym przypadku wina ministra, który nie alarmował, że wpływy budżetowe są mniejsze niż przypuszczano i że trzeba czym prędzej zaciskać pasa, jest ewidentna, w tym drugim - co najmniej dyskusyjna, o ile nie żadna. A który minister przypłacił swe grzechy dymisją? Oczywiście ten drugi. Według pogłosek krążących w politycznym świecie, to, co wczoraj po południu i wieczorem działo się w kancelarii premiera przypominało sceny z piekła Dantego. Donald Tusk szalał, ciskał na swego ministra gromy, obrazowo tłumaczył kto i jak powinien chronić skazańców i co należałoby zrobić, by nie targali się na siebie ze sznurem. Jego ministrowie stali w ordynku i ze struchlałymi sercami podpowiadali, by Ćwiąkalskiego dać na pożarcie i czym prędzej odwołać. Gdy dziś rano minister poszedł do premiera ze zdumieniem usłyszał, że jego oddanie się do dyspozycji zostało przyjęte ze zrozumieniem i że może się pakować. Ćwiąkalski nie został odwołany za śmierć skazańca. To znaczy - za to też, ale przede wszystkim zapłacił za to, że wczoraj o świcie nie wyczuł, co powinien robić minister "rządu miłości" po tym, co wydarzyło się w płockim więzieniu. Że powinien być przejęty, zatroskany, wzburzony i pełen emocji. A jak wiadomo jedyne co Ćwiąkalskiego naprawdę było w stanie poruszyć, to grzechy jego poprzednika. Gdy minister ze swym adwokackim chłodem tłumaczył, że właściwie nic się nie stało, a skazańcy często popełniają samobójstwa, podpisywał na siebie wyrok śmierci. I to wyrok z natychmiastową egzekucją. Czy minister zgrzeszył? Pewnie trochę tak. Rząd nie może sobie pozwolić na zaniedbania czegoś co zwie się pi-arem, a z polska - wizerunkiem, bo często właśnie te zaniedbania prowadzą do politycznej katastrofy. Dyskusyjne jest moim zdaniem co innego. Po pierwsze - to czy śmierć kolejnego skazanego za śmierć Olewnika aż tak strasznie porusza Polaków, by rząd rwał z tego powodu włosy z głowy, i po drugie - czy jeśli kogoś już dymisjonować to samego ministra. Czy nie wystarczył by szef służby więziennej? Albo - co najbardziej chyba uzasadnione - dyrektor więzienia? Dymisja Ćwiąkalskiego wydaje mi się - po trosze - być dymisją zastępczą. Premier, który szusował po stokach z wyrzutami sumienia, że nie wrócił poruszony kryzysem gazowym, potem nie za bardzo radził sobie z Palikotem, wreszcie spadły na niego kłopoty budżetowe, musiał zrobić coś, by światu i samemu sobie udowodnić, że potrafi być twardy i zdecydowany. Zrobił. Poczuje się pewnie lepiej, a Ćwiąkalski wróci do Krakowa i mogąc pisać na wizytówce "minister sprawiedliwości 2007-2009" podwyższy sobie adwokackie honoraria. Miało "żyć się lepiej - wszystkim"... Miało! I proszę jak świetnie wychodzi! Konrad Piasecki