Zgłasza się do Sejmu jakąś tam niby rutynową ustawę, niby nic ważnego, pod pretekstem, że trzeba dostosować polskie prawo do norm unijnych. W istocie rzecz nie ma nic wspólnego z żadnymi unijnymi normami, często wręcz przeciwnie, wprowadzane zmiany są w oczywistej z nimi sprzeczności. Ale przy takiej legislacyjnej biegunce, jaką ma nasz parlament, jest duża szansa, że żaden z posłów nie zajrzy do papierów i nie zastanowi się, za czym podnosi rękę. A tymczasem w środku tkwi jakieś "lub czasopisma" i grube miliony płyną skierowane "dostosowującą" poprawką do czyjejś kieszeni. Albo też w środku tkwią jakieś przepisy wzmacniające rząd i jego służby, na tyle skandaliczne, że gdyby ktoś się o nich zawczasu dowiedział, doszłoby do zdecydowanych protestów. Czasem ktoś się dowiaduje, jak to się stało z niedoszłymi przepisami o hazardzie, uzgodnionymi na pewnym cmentarzu, albo z poprawką wprowadzającą tylnymi drzwiami możliwość cenzurowania przez rząd internetu. W pierwszym wypadku Donald Tusk wyrzucił z rządu najbliższych współpracowników i poszedł w zaparte, że żadnego powodu, dla którego to zrobił - to znaczy żadnej afery - nigdy nie było. W drugim, gdy internauci sprawę odkryli i błyskawicznie nagłośnili, uśmiechnął się, że ouups, się pomyliliśmy, ale senatorowie - którzy oczywiście kierują się wyłącznie własnym sumieniem - na pewno to naprawią, i senatorowie PO wycięli poprawkę równie jednogłośnie, jak wcześniej jednogłośnie dopisali ją posłowie PO. Co nie przeszkadza dziś Tuskowi głosić, że Senat właściwie jest niepotrzebny i można by go rozwiązać. Nie powinny więc dziwić odkryte w tym tygodniu próby wprowadzenia tą samą metodą przepisów dotyczących GMO (gruuuuba forsa!) oraz poszerzenia uprawnień policji i służb, m. in. o prawo instalowania podsłuchów osobom podejrzanym o "znieważenie organu konstytucyjnego". To, że w normach unijnych absolutnie się nie mieści nie tylko podsłuchiwanie, ale w ogóle jakiekolwiek zainteresowanie policji i podobnych służb takimi "przewinieniami", jak na przykład pisanie o człowieku robiącym rażące błędy ortograficzne, że jest gamoniem, albo sugerowanie premierowi, żeby zamiast zamykaniem stadionów zajął się budowaniem obiecanych autostrad, to rzecz niewarta wzmianki. Partia wie doskonale, że dobra połowa jej prominentnych przedstawicieli już sobie zarobiła na Trybunał Stanu i odsiadkę, więc "władzy raz zdobytej" musi bronić równie mocno, jak Kadafi (na szczęście możliwości ma dużo mniejsze, choćby dlatego, że pod jej rządami wojsko praktycznie przestało istnieć, a w ograbionej z grzałek i papieru toaletowego policji wyczuwa się zniechęcenie). Na szczęście dla PO to, co nie istnieje w telewizji, nie istnieje w ogóle. A telewizje i inne "wiodące media" są u nas głęboko słuszne, a nawet - tak, tak, ten tytuł nie jest wcale błędem - "służne". W swej służbie są one bardzo zaangażowane i nie jest wcale jedynym wyznaczającym standard ich służności taki na przykład redaktor Durczok, publicznie, otwartym tekstem wyrzucający Andrzejowi Czumie, że "pomylił role", bo zachował się jak sąd, który szuka dowodów i rozstrzyga wątpliwości na korzyść oskarżonego, a tymczasem miał "dać nauczkę" - cała wypowiedź gwiazdora TVN nie pozostawia wątpliwości, komu konkretnie. Czy w takich służnych mediach przebije się do dziennika telewizyjnego wiadomość, że wspomniany Czuma, upokorzony i zdezawuowany przez własną partię, przyznał, że posłanka Sawicka ewidentnie szukała okazji do korupcji już wcześniej, i bynajmniej nie została "uwiedziona" ani "sprowokowana" przez CBA, albo że akcja w Ministerstwie Rolnictwa była jak najbardziej legalna? Co zresztą potwierdził sąd. Ale wyroki sądowe też istnieją w telewizji tylko wtedy, gdy są po linii i na bazie, jak kuriozalny wyrok zabraniający krytykowania rządu w kampanii wyborczej. O tym, że sąd RP skazał niedawno byłego posła BBWR Henryka Dyrdę na podstawie tych samych zeznań Barbary Kmiecik, na podstawie których prokuratura wnioskowała o zatrzymanie Barbary Blidy - co, na zdrowy rozum, wywala cały "raport" Kalisza w powietrze - też telewizyjne dzienniki nie wspomniały. Mieliśmy za to w TVP duszoszczipatielny "dokument fabularyzowany" o świętej męczennicy, równie wiele mówiący o faktach, jak "Stawka większa niż życie" o historii. O skandalu z próbą poszerzenia cichcem uprawnień inwigilacyjnych policji "Gazeta Wyborcza" pisze wprawdzie na pierwszej stronie - przyznajmy uczciwie, poczuli się widać zmuszeni nie pozostawiać takiego niusa dla "Rzeczpospolitej" - ale proszę zauważyć, w jakim tonie. W tonie "to się nie powinno zdarzać". No, no, nieładnie, nasz kochany rządzie, żeby to było przedostatni raz... Proszę sobie tylko spróbować wyobrazić, co by napisała, gdyby to się zdarzyło za poprzedniej kadencji! Albo ilu krakowskich intelektualistów znalazłoby się do sygnowania listów z wyrazami oburzenia i solidarności, gdyby to za czasów PiS żonę profesora Rybińskiego, pracującą w "instytucji pośrednio związanej z rządem", postraszono, że wyleci z pracy, jeśli mąż nie przestanie krytykować władzy? No i tu muszę nieoczekiwanie skończyć felieton, bo zaraz pęknę ze śmiechu. Nieopatrznie odwróciłem wspomnianą "Wyborczą" na drugą stronę - a tam redaktor Paweł Wroński gromko upomina się... o prawdę! Naprawdę! Rafał A. Ziemkiewicz