Jeśli ktoś zresztą sądzi, że te zachwyty są coś warte, to proszę wykonać proste ćwiczenie z wyobraźni. Mianowicie, wyobrazić sobie, że wczoraj około godziny jedenastej Donald Tusk zadeklarował, że BĘDZIE kandydował na prezydenta. I co wtedy mówią wszyscy jego entuzjaści z salonowych mediów? Że Tusk postąpił źle - bo wprawdzie miał zwycięstwo w kieszeni, ale zachowałby się odpowiedzialnie, gdyby w imię "politycznego planu platformy", dla dobra Polski, jednak odstąpił kandydowanie komuś innemu? Tak? Już to widzę. O prawdziwych przyczynach, dla których Tusk kandydować nie chce, pisałem niedawno dla "Faktu", łatwo można ten tekst znaleźć TUTAJ, więc nie będę się powtarzał. Polityk bardziej odważny może by się próbował przedrzeć przez problemy siłą; ale Tusk, jak pisałem, bardziej myśli dziś o tym, jak nie stracić tego, co już ma, niż jak zyskać. Jego decyzja jest dla mnie zrozumiała, sposób, w jaki ją uzasadnia, wydaje się strasznie naciągany - ale, jak to ostatnio mówił dziennikowi "Polska" prof. Śpiewak: "elektorat Platformy jest jak cielę, przełknie wszystko". Może nawet uwierzy, że PO ma rzeczywiście jakiś ważki, strategiczny plan zreformowania Polski, który wymaga, żeby rząd był w najbliższych miesiącach "jak skała" (by nie rzec, jak beton). Jeśli ktoś dwa miesiące temu wierzył, że Platforma ma plan zmiany konstytucji (który się jakoś ostatnio po cichutku skichał), że ma plan budowy na EURO 2012 sieci autostrad i dróg szybkiego ruchu (które też się niedawno cichutko skichały), a jeszcze wcześniej wierzył w inne "polityczne plany", to dlaczego by nie miał uwierzyć także w naprawę finansów publicznych? Może uwierzyć nawet i w to, że odpalenie tego "niusa" akurat w czasie, gdy przed komisją sejmową zeznawał "Miro", to zupełny przypadek, i w ogóle nie chodziło o medialne "przykrycie" arcykłopotliwych dla Tuska zeznań. (Swoją drogą, strach pomyśleć, co wymyśli Tusk, żeby "przykryć" swoje własne zeznania przed komisją, kiedy już do tego dojdzie. Wypowie wojnę Białorusi?) Co do mnie, z wystąpienia premiera wyróżniłbym szczególnie jedno słowo - nie będzie on, owoż, kandydować, bo "musi trwać" jako premier. Tak jest. Słowo prawdy się panu premierowi wyrwało, być może na zasadzie freudowskiego przejęzyczenia, ale nie mniej przez to cenne. Otóż w tym właśnie rzecz, że jako premier Donald Tusk już tylko trwa. Nic już nie zreformuje, nie "skonsoliduje", nie wykona żadnego "planu". Takie rzeczy można robić tuż po wyborczym zwycięstwie, kiedy partia jest w uderzeniu, kiedy jest entuzjazm, kiedy można z rozpędu przeskoczyć opór, jaki nieuchronnie pojawia się przy każdej, drobnej nawet zmianie, bo każda zmiana zagraża jakiemuś środowisku czy lobby. Wtedy, gdy było można zmieniać, Tusk nie chciał niczego robić, a jeśli przypadkiem coś robił, zaraz się wycofywał, dosłownie przy pierwszym pomruku niezadowolenia, by sobie nie psuć szansy na prezydenturę. Teraz, gdy z prezydentury i tak musiał zrezygnować, na wielkie reformy jest już za późno. Nawet na małe jest już za późno. Partia jest wypalona, rozdzierana walką frakcji, na karku komisja śledcza, a kolejne kompromitacje, choć niby spływają jak po teflonie, gdzieś tam się jednak zbierają i kumulują. Ale trwać, rzeczywiście, premier może jeszcze długo. I zapewne będzie.