Komisja śledcza - nie ma się co łudzić - jest przede wszystkim spektaklem. Politycznym. Tu gest, mina, uśmiech, pewność siebie, sposób mówienia odgrywają rolę kluczową. Bo to one najbardziej zapisują się w pamięci widzów-wyborców. Nauczeni aferą Rywina i tym jak bardzo - nawet przy braku twardych dowodów - komisja może wpływać na sympatie elektoratu, politycy Platformy dobrze odrobili pracę domową. Niektórzy - aż za dobrze, bo uśmiechający się non-stop Zbigniew Chlebowski kłuł nieco w oczy, ale w tym, co i jak mówili i on, i Drzewiecki, Schetyna i Tusk zdawali się - co pokazały sondaże - być przekonujący. Dotychczasowe posiedzenia komisji były spektaklami jednego aktora. Przesłuchiwanego. To oni brylowali, czarowali śledczych, opowiadali, co tylko chcą, i odpowiadali - jeśli mieli ochotę. A jeśli nie mieli, to w sukurs szedł im przewodniczący Sekuła, który wyciągał z zanadrza autorytet Trybunału Konstytucyjnego i grzmiał, by nie męczyć świadka. W ten oto sposób Zbigniewowi Chlebowskiemu, niemal udało się, przez całe jedenastogodzinne przesłuchanie, uniknąć odpowiedzi na pytanie, co właściwie, ponaglany przez Sobiesiaka, tak ofiarnie blokował. Tylko raz, gdy czujność Sekuły na moment osłabła, a Beata Kempa się zawzięła, półgębkiem powiedział, że "jeśli pani chce uznać, że kłamałem - to proszę bardzo". Problemem śledczych jest albo - zawiniony przez nich samych - brak przygotowania, albo - powodowany trudnościami z poznaniem prokuratorskich materiałów - brak wiedzy, a już na pewno - brak czytelnych hipotez. Podczas przesłuchań sprawiają oni wrażenie dzieci po omacku szukających drogi przez zamglone bezdroża. W tej komisji ani razu nie doszło do sytuacji doskonale pamiętanych z przesłuchań rywinowskich. Sytuacji, gdy poseł dręczy przesłuchiwanego pytaniami o godziny połączeń telefonicznych, o spotkania, o przyjmowanych gości, by (w tym celował Rokita) z tryumfem obwieścić - to, co wiemy, dowodzi, że intryga, którą Pan knuł wyglądała tak i tak... W komisji hazardowej zgrabne i czytelne dla widzów serie pytań, zastępowane są przez długie dywagacje na temat umocowania ministra ds. służb albo finansowego zaplecza budowy stadionu narodowego. To oczywiście mogą okazać się zagadnienia ważne, może nawet kluczowe, ale jeśli śledczy ograniczają się tylko do nich, to publiczność ma poczucie, że afery nie ma, bo nikt nie jest w stanie choćby zbliżyć się do powiedzenia na czym (poza "blokuję" i cmentarzem) ona polegała. Posłowie opozycji mocno utyskują na to, co i w jaki sposób otrzymują z prokuratury. Nie wiem na ile można w te utyskiwania wierzyć, bo to, co otrzymują, jest ściśle tajne (o ile oczywiście nie przytrafi się jakiś przeciek). Wiem za to na pewno, że taki tryb przesłuchań, jaki zafundowała sobie komisja, jest katastrofalny. Serie pytań trwające tylko 10 minut, przy wodolejstwie świadków, ograniczają się z reguły do 4-5 pytań i nie pozwalają rozwinąć skrzydeł, czy przygwoździć świadka. Przesłuchiwanie dzień po dniu, po 10 czy 13 godzin, sprawia, że posłowie nie mają czasu, by przeczytać to, co dostają z prokuratury, ani przygotować się do spotkania z następnym świadkiem. I na miejscu śledczych przeciwko takiej organizacji prac komisji protestowałbym bardziej gromko i sięgałbym po środki bardziej spektakularne niż wypłakiwanie się podczas przesłuchania na pierś świadka - Donalda Tuska. Konrad Piasecki