I kto, proszę popatrzeć - nie żaden oszołom od Kaczorów, ale minister finansów w rządzie Donalda Tuska, Jacek Rostowski. Unia powiada: Polska gospodarka wchodzi w recesję, w tym roku skurczy się o ponad półtora procenta (czyli i tak radzi sobie niezgorzej w porównaniu z europejską średnią), a Rostowski - nic podobnego, Unia się myli, Unia nie zna polskiej specyfiki i w ogóle się nie zna! O żadnej recesji w naszym kraju nie ma mowy, będziemy mieli wzrost gospodarczy, może niewielki, ale wzrost! Gdyby taką deklarację złożył, ja wiem, Stanisław Kluza, Sławomir Skrzypek czy w ogóle ktoś z kręgów poprzedniego rządu, nie byłoby końca okrzykom o "potrząsaniu szabelką", głupiej tromtadracji i tak dalej. Ale Rostowski to Rostowski, a Tusk to Tusk - nawet gazety najbardziej zasłużone we wbijaniu nam do głów, że eksperci unijni, jako przedstawiciele wyższego rozwoju cywilizacyjnego, wiedzą wszystko lepiej i są nieomylni, zareagowały w łagodnym tonie: "hm, chcielibyśmy, żeby to minister Rostowski miał rację...". Pewnie, ja też bym chciał, żeby nasza gospodarka rosła, a nie kurczyła się. Tylko wiarygodność pana ministra mocno podważa w moich oczach fakt, że już dwukrotnie nas oszukał, czemu nawet nie próbował po sprawie zaprzeczać, przeciwnie, przyznał się z trybuny sejmowej - wyraźnie przekonany, że nie tylko nie zrobił nic złego, ale wręcz zasłużył na pochwałę. Przyznał więc pan minister, że nie mówił prawdy na samym początku światowego kryzysu finansowego. Zapewniał wtedy, że Polski kryzys w żaden sposób nie dotknie, że nie mamy się czego obawiać, że dane makroekonomiczne jednoznacznie wskazują... Dane wskazywały coś dokładnie odwrotnego i minister je znał, ale, jak wyjaśnił - uznając to wyjaśnienie za wystarczające - trzeba było zapobiec rozlewowi paniki. Drugi raz minister kłamał w sprawie negocjacji z MFW, zaprzeczając aż do ich sfinalizowania, jakoby takowe negocjacje się toczyły, albo jakoby w ogóle ktokolwiek o nich myślał, i sugerując, że to raczej my możemy funduszowi pożyczać kasę, a nie odwrotnie. I znowu ten sam argument: trzeba było kłamać, bo prawda wywołałaby panikę. Nie dziwi mnie ten argument - w oczach tutejszego, z przeproszeniem, establishmentu, Polacy od dawna są bandą niedorozwojów, którzy po prostu nie zasługują na prawdę. Nigdy nie zasługiwali na prawdę o swej historii i swych przywódcach, bo by im ona zaszkodziła. Nie zasługiwali na prawdę o szykowanych dla nich reformach, bo by nie zrozumieli, że to dla nich dobre, i by z kolei oni zaszkodzili tym reformom. Cały, przepraszam za mądre określenie, dyskurs publiczny III RP oparto na podstawowym założeniu, że są "ludzie rozumni i na poziomie", którym nic nie trzeba tłumaczyć, bo wszystko wiedzą, i reszta, której nie ma co tłumaczyć, bo i tak niczego nie rozumie. Minister Rostowski ze swym nieskrywanym przekonaniem, że Polakom prawdy nie wolno mówić, bo wpadną w panikę, nie jest żadnym wyjątkiem, może tylko prezentuje to przekonanie bardziej otwarcie. No bo jeśli za pół roku się okaże, że budżet się posypał, gospodarka, zgodnie z unijnymi prognozami, leci jak w studnię, a minister oznajmi, że musiał tak gadać, bo by się panika rozlała i byłoby jeszcze gorzej - to co mu będziemy w stanie zrobić? Rafał A. Ziemkiewicz