Bolesna prawda jest taka, że jeśli zaatakują nas ci, o których myślimy, że mogą nas zaatakować, to dywizjon obrony wybrzeża, czy jedna łódź podwodna nas nie uratują. A jeśli nie zaatakują - to wydawajmy ciężko uciułane grosze na inne bardziej perspektywiczne inwestycje. Nigdy, nawet w czasach oglądania "Czterech Pancernych" nie czułem specjalnego pociągu do militariów. Choć i pacyfizm - zwłaszcza w jego zachodnioeuropejskim wydaniu, w którym to protestowano przeciw rozmieszczaniu rakiet amerykańskich, a sowieckie nikomu nie przeszkadzały - wydawał mi się podszyty fałszem i absurdalny. Gdy dziś słyszę, o tym, że musimy inwestować w armię, że potrzebujemy ciężkich miliardów na jej uzbrajanie w kolejne zdobycze techniki militarnej, to mam poczucie, że ktoś tu zapomina i o możliwościach polskiego budżetu i o geopolitycznych realiach. Nie twierdzę, że Polska nie potrzebuje żadnej armii. Oczywiście, że ciężko być w NATO jedynie duchem i liczyć "w razie czego" tylko na innych. Wydaje mi się jednak, że warto zdefiniować, co możemy w ramach naszych skromnych możliwości zaproponować sojusznikom i nie sadzić się na realizację marzeń o byciu militarną potęgą. Nasze ustawowe 1,95 procent budżetu wydawane na armię, jest większe nie tylko niż wydatki sąsiadów - Czechów, Białorusinów, Łotyszy czy Litwinów, ale też przewyższa to, co w swe wojska inwestują (procentowo) Hiszpanie, Irlandczycy czy Japończycy. Może Juan Carlos razem z Zapatero poświęcać na militaria zaledwie 1,2 proc.? Może! Dlaczego nie możemy i my? Wiem, wiem. Zaraz wszyscy zakrzykną, że jesteśmy krajem frontowym NATO, że pierwsze uderzenie pójdzie na nas, że musimy być w stanie je odeprzeć... A odeprzemy? Szczerze wątpię. I to niezależnie od tego czy na wojsko wydawać będziemy 10 czy 30 miliardów złotych. Załóżmy lepiej, że chcemy mieć armię nie za wielką, ale sprawną, wyposażoną w sprzęt nowoczesny, acz mobilny, że będziemy gotowi pomagać sojusznikom w misjach zagranicznych, ale w zamian oczekujemy gwarancji naszego bezpieczeństwa terytorialnego. Skromność, rozsądek i jeszcze raz skromność, drodzy Panowie! Mam wrażenie, że ktokolwiek przekracza próg resortu obrony natychmiast o tym zapomina i daje się porwać generalskim ciągotom, do posiadania i mocnej floty, i eksadr nowoczesnych samolotów, i dywizjonów czołgów, i dywizjonów rakietowych. Rozumiem ministra Klicha, że walczy o każdy miliard swego budżetu - bo pewnie ma poczucie, że jeśli nie będzie tego robił, to straci jakikolwiek autorytet i mir wśród generałów, ale - jak się zdaje - nie ma wielkich szans na zwycięstwo w tej wojnie. I łez - że sparafrazuje słowa wojskowej piosenki - ja po tych miliardach nie uronię. Wolę by poszły choćby na program "50+". A inna sprawa, że ciężko za całe to budżetowe zamieszanie pochwalić rząd, bo - gdy świat zaciskał pasa i szykował się na kryzys - z ust premiera i ministrów słyszeliśmy, że nic nam się nie stanie. Nerwowe poszukiwanie każdego grosza i narażanie się dziś na (chyba jednak słuszne) zarzuty o łamanie ustaw jest potężnym grzechem, nie wystawiającym przezorności i zdolnościom profetycznym rządzących najlepszego świadectwa.