Zebrał się więc, nadął, wysilił... i, niestety, udało mu się wyśnić wszystkiego jedną kompanię kawalerii, a i to niekarną, spieszoną i uzbrojoną tylko w pokrywki od garnków. Coś murdasowego musiało paść na głowę panu prezydentowi, że zaangażował się, nie tylko prestiżem patrona, ale i osobiście, w żenującą akcję adorowania, a potem pożerania czekoladowego orła przed swą oficjalną siedzibą − jak również panu ministrowi kultury, że owo ekstrementalne wydarzenie wsparł wyrwaną z kieszeni podatników kwotą stu tysięcy złotych. Pamiętając, że wykosztowały się na nią utrzymywane również przez podatnika publiczne radio oraz formalnie prywatna, ale czerpiąca dużą część dochodów z reklam opłacanych przez instytucje publiczne "Agora", można oszacować, że ściągnięcie 2 maja na Krakowskie Przedmieście jednego spontanicznego fajnopolaka wyszło nam po jakieś 70 zeta, może nawet 100. Dla porównania, organizatorzy Marszu Niepodległości wyliczyli, że statystyczny jego uczestnik − włącznie z tymi, którzy przyjechali z końca Polski − kosztował 50 groszy. Nie wspominam już, że tamto były pieniądze wyłącznie z donacji prywatnych. O co właściwie miało chodzić w tej "nowej, świeckiej tradycji", którą tutejsi kreole postanowili nam zaszczepić na 2 maja? W zasadniczym sensie było to powtórzenie próby podjętej dwa lata temu 11 listopada wiecem-blokadą "Kolorowa Niepodległa". Tak, jak wtedy Świętu Niepodległości próbowano odebrać jego patriotyczny sens, zamieniając je w festyn ku czci płytko pojmowanej "kolorowości", wielorasowości, tolerancji etc. (nawet nie neguję sensu takiego festynu, tylko pchanie się z nim w rocznicę powrotu Piłsudskiego z Magdeburga, w kontrze do wszystkiego, co wydarzenie to symbolizuje, było kompletnie od czapy) tak teraz kreując "radosne święto" postanowiono stworzyć fajnopolską odtrutkę na patriotyczne obchody 3 maja. Współorganizująca to wydarzenie radiowa "Trójka" ujawniła niechcący sedno sprawy, chwaląc się sms-em słuchaczki "odczarowaliśmy Krakowskie Przedmieście"! Chwaląc się zresztą zdecydowanie na wyrost. "Kolorowa Niepodległa" mimo ogromnej reklamy, występów artystów i celebryckich zachęt przyciągnęła dwa - trzy tysiące uczestników. Oczywiście ogłoszono ją sukcesem, ale w zestawieniu z Marszem Niepodległości, który mimo policyjnej prowokacji i medialnej nagonki zebrał kilkanaście razy większą frekwencję, klapa była tak dojmująca, że z dalszej walki o 11 listopada lewica zrezygnowała. Mimo, że animatorzy akcji "Orzeł Może" najwyraźniej analizowali tę porażkę i próbowali wyciągnąć z niej wnioski, czekoladowa impreza okazała się fiaskiem jeszcze większym. Oczywiście, jak zwykle, zawiodło wykonawstwo. Zapowiedzi, że akcja podjęta pod patronatem Głowy Państwa, za rządową dotację, przez publiczne medium i środowisko prowadzące na co dzień agresywną polityczną wojnę przeciwko tradycyjnym polskim wartościom i odwołującej się do nich politycznej opozycji, nie ma charakteru politycznego i że chodzi tu wyłącznie o beztroską świąteczną zabawę, od pierwszej chwili trąciły bezczelną obłudą. Ani inspiratorzy, ani ci, którzy skłonni byli się w "nową świecką tradycję" zaangażować, nie ukrywali, że kieruje nimi właśnie chęć zrobienia czegoś przeciwko, na przekór, na złość. Przeciwko "tamtym": przeciwko pisowcom, moherom, przeciwko "Polsce smoleńskiej", nienawiść do której jest główną ożywiającą ich emocją, i sposób werbalizowania tej nienawiści jest kwestią drugorzędną − raz może być to "podpalanie Polski", raz "faszyzm", na tę akurat okoliczność była to "ponurość" i "nadęcie". Rzecz nie tylko w obłudzie. Mózgi, które wszystko to wymyślały, okazały się naprawdę fatalnej jakości. By wspomnieć tylko o kilku aspektach sprawy... Kreowany iwent miał być przeciwieństwem "patriotyzmu kiczowatego", tymczasem koszmarny "ożeł" z białej czekolady (z profilu wyglądający na przerośniętego mrówkojada z dolepionymi skrzydłami, en face natomiast do złudzenia przypominający Jeża Jerzego) był akurat kwintesencją kiczu, zwłaszcza po ustrojeniu go w ciemne okulary (hipsterskie nawiązanie do tradycji postkomuny, przez skojarzenie ze Stanem Wojennym?) w różowych oprawkach. W ogóle, kolor różowy, który królował na "Orzeł może" podobnie zresztą jak i na "Kolorowej Niepodległej" jest przecież antropologicznym symbolem kiczu właśnie, nie przypadkiem stanowi on znak rozpoznawczy Paris Hilton czy Joli Rutowicz. Dalej, sensem akcji miała być walka z narzekaniem na Polskę − rzecz sama w sobie karkołomna, zważywszy, iż GW od lat niczym innym się nie zajmuje, tylko codziennym przedstawianiem Polski i polskości w najgorszych barwach − oraz "ponuractwem". Tymczasem sposób przeprowadzenia całej operacji od razu narzucił jej sens, iż będzie to zgromadzenie pewnej grupy Polaków, którzy chcą okazać pozostałym, że ich nie akceptują. Racjonalizacją tej niechęci było oskarżenie, że ci Polacy pozostali, pisowcy, nieakceptowani, są "nadęci" i "ponurzy", a wyszło na abarot, bo to ci rzekomo ponurzy mieli przez dobry tydzień z całej imprezy jaja rzadkie i bawili się jak dzieci, starczy zerknąć na twitter czy facebook, natomiast ci "radośni" coraz bardziej zaciskali szczęki w zajadłym "jesteśmy, k..., radośni, pokażemy wam, k..., że właśnie my jesteśmy radośni", aż nie wytrzymali, w przeddzień strasząc tych robiących sobie z nich jaja, że za internetową bekę z ich "radosnego święta" będą pozywać do sądu. Trudno by wymyślić lepszy popis żałosnego nadęcia, niż te pogróżki. Dalej, najżyczliwszy nawet całej "Polsce anty-smoleńskiej" człowiek z elementarną widzą z kulturoznawstwa czy psychologii społecznej nie zdoła wyjaśnić, co to właściwie miało z założeniu być. Skoro "dzień flagi", to dlaczego flagi ani jednej (pardon, podobno była jedna − niesiona przez psa), tylko różowość? A jeśli, no dobrze, "dzień godła", to dlaczego robienie sobie z tego godła jaj, pomniejszanie go, i na koniec zbiorowe pożeranie, które zresztą nie doszło do skutku, bo czekolada okazała się niejadalna? Co to niby za świętowanie, i przede wszystkim czego? No i wreszcie, przekonanie o własnej sile i wiara, że istnieje ogromna, radosna, milczącą większość, i że z tej bazy rekrutacyjnej da się przeciwko Polsce "pisowskiej" zmobilizować swoją "fajną" anty-Polskę, po raz kolejny okazała się złudą. Propaganda jest skutecznym narzędziem sprawowania władzy, ale władza, która sama zaczęła we własną propagandę wierzyć, jest zgubiona. Bo, pomijając już, że wykonawstwo wyszło "jak zwykle", zastanówmy się, czy te kolejne narodziny "nowej, świeckiej tradycji" w ogóle mogły się powieść? Czy bodaj teoretycznie możliwe było spełnienie snu, to znaczy właśnie anty-snu, o zalewających Krakowskie Przedmieście i kraj cały różowych masach wesołych, radosnych obywateli III RP, uważających władzę Tuska za najlepszą z możliwych, rząd dusz "Wyborczej" za uprawniony, i szczerze zadowolonych z autorytetów i elit? To się mogło roić tylko komuś, kto ani nosa nie wyściubia poza... nawet już nie warszawskiego rogatki, tylko poza strzeżone przez ochroniarzy bramy swojego luksusowego lemingradu, ani też nie zna badań socjologicznych. Owszem, Polska anty-smoleńska (czyli anty-Polska, po prostu) ma społeczny potencjał, i to duży, który tę władzę wciąż trzyma na stołkach i u koryta, a oddane jej autorytety w medialnym obiegu. Błąd w tym, że ten potencjał nie ma nic wspólnego z radością. To jest właśnie potencjał strachu przed "prawdziwym Polakiem" i IV RP z jej rozliczeniami, potencjał nienawiści do smoleńskich Antygon i Don Kichotów, pogardy dla "wiochy" i "moheru" − i tylko przez strach, nienawiść i pogardę ten potencjał się mobilizuje. Wie o tym Tusk, i wie o tym Palikot, i wiedział, albo trafnie wyczuł Dominik Taras. Zwołajcie akcję "odczarowywania" pod hasłami "rzygam Polską!", "sr... na smoleńskie trumny!" etc., to zapewne będziecie mieli pod Pałacem te wymarzone kontr-tłumy, porównywalne liczbą z marszami rocznicowymi każdego dziesiątego, choć zapewne nie z marszami narodowców czy w obronie "TV Trwam". Ale z różową "radosnością" − kula w płot... Aż mnie, przyznam, roztkliwili przeciwnicy sugestią, że są do tego stopnia naiwni i do tego stopnia nie rozumieją własnego zaplecza. Wracając do króla Murdasa, przypomnę, że po niepowodzeniu z uzbrojoną w pokrywki kompanią próbował on wyśnić swój anty-sen ponownie, i wtedy poszło jeszcze gorzej: przyśniła mu się tylko malutka śrubka. Długo, długo myślał, nim sobie uświadomił: "przecież to rym do »trupka«!" Zupełnie nie a propos dodam, że także do "dupka".