Ale na pewno nie ma wśród państw demokratycznych drugiego takiego, który podzieliłoby między siebie dwóch facetów, i w którym partie polityczne byłyby całkowicie prywatnymi dworami, gdzie nikt nie może nawet zipnąć bez aprobaty prezesa. Przy tym wszystkim jednak powiedzieć, że obaj panowie niczym się od siebie nie różnią, byłoby uproszczeniem. Tak zwany "modus operandi" Jarosława Kaczyńskiego i Donalda Tuska jest, owszem, zbliżony. Obaj dążą do tego, co Jan Rokita nazwał "rządami osobistymi", tyle tylko, że każdy sięga przy tym po to, w czym jest lepszy. Pierwszy widzi narzędzia zdobywania i utrzymywania władzy raczej w aparacie państwowym, zwłaszcza w aparacie sprawiedliwości, a drugi jest specjalistą od - jak to pięknie sformułował Mistrz Szpotański - "duraczenia". To jednak różnica tylko techniczna - zresztą ani Kaczyński nie stroni od demagogii, ani Tusk nie zapomina o tym, by wszędzie, a zwłaszcza w służbach, mieć swoich totumfackich. Różnica zasadnicza, określająca, jaki rzeczywiście wybór mają dziś Polacy, widoczna jest w tym, jak obaj politycy zorganizowali swe prywatne "watahy". Widać tu różnicę osobowości, która sprawiła, że Tusk, po szeregu klęsk, ostatecznie zdobył nad rywalem przewagę i bliski jest - odpukać - całkowitego zmarginalizowania rywala i uczynienia prywatnego folwarku z całej Polski. Otóż Kaczyński jest człowiekiem tego typu, o którym Raymond Chandler pisał: "niczego nie zapominają i niczego się nie uczą". Pod tym względem jest dość typowym przedstawicielem specyficznej formacji umysłowej, wywodzącej się z antypeerelowskiej opozycji (jeśli porównać jego styl działania na przykład z Adamem Michnikiem, to ze zdumieniem stwierdzamy, że, mimo całej wzajemnej nienawiści, jest on identyczny). Kaczyński ma wszystkie typowe cechy tej formacji - absolutne przeświadczenie o słuszności swych idei i każdej swej decyzji, niezłomność w realizowaniu swojej, jedynie słusznej wizji Polski, graniczącą z oślim uporem, i przekonanie, że cel jest tak święty, iż uświęci wszelkie zastosowane środki. Do tego dochodzi dość typowa dla działaczy podziemia pogarda dla ludzi, u Kaczyńskiego rozwinięta bardziej jeszcze, niż stanowi to normę. Prawie wszyscy bojownicy opozycji, bez względu na rzeczywistą w niej rangę, mają to podświadome poczucie wyższości nad zwykłymi ludźmi, którzy nic nie robili, podczas gdy oni, herosi, knuli i byli represjonowani. Ale Kaczyński ma, po kilkudziesięciu latach zajmowania się wyłącznie knuciem, jakąś chorobliwą potrzebę pomiatania innymi, okazywania im tego, że on wie, iż każdy jest do kupienia, każdy jest tylko mierzwą, którą politycy, tacy jak on, posługują się jak chcą. Tym się tłumaczy fatalna ręka Kaczyńskiego do nominacji i fakt, że stale opuszczają go współpracownicy wartościowi, którzy takiego traktowania nie znoszą, a coraz bardziej opiera się na totalnych miernotach, którym ono nie przeszkadza. O ile Kaczyński przypomina faceta, który przy ruletce stale obstawia ten sam numer, w głębokim przekonaniu, że wreszcie się doczeka i zgarnie całą pulę - to Tusk, przeciwnie, uczy się aż za bardzo. Kiedyś, u zarania kariery, miał on jakieś przekonania, w coś wierzył i chciał czegoś dla Polski. Kto pamięta, jak protestował przeciwko pomysłowi poparcia przez UW Andrzeja Olechowskiego, mówiąc, że nigdy nie zagłosuje na agenta? Kto jeszcze pamięta wywiady z podwójnej kampanii wyborczej 2005, w których Tusk mówił o konieczności oczyszczenia Polski z pozostałości peerelu, o mafijnym ubeckim układzie i budowie IV RP? No, ja jeszcze pamiętam. Ale on sam chyba już nie. Jako polityk Tusk przeszedł bardzo długą drogę - dostawał łomot, pakował się w idiotyczne pomyłki. Ale w dążeniu do władzy gotów był na wszystko. Porzucił antyklerykalizm i wziął z wieloletnią partnerką ślub kościelny, usunął ze swej biografii dziadka, żeby się nie kojarzył z Wehrmachtem, nawet, żeby jeszcze bardziej być Polakiem-katolikiem, za radą pijarowców ukrywał swe imię i figurował na bilbordach jako "prezydent Tusk", co było zresztą głupie, bo brzmiało chełpliwie, a tego wyborcy nie lubią. Ale umiał się uczyć. Klęska PO-PiS, a potem upadek Kaczyńskiego, nauczyły go kilku rzeczy. Po pierwsze, że Polacy tak naprawdę boją się inkwizytorów, nie chcą "oczyszczenia" ani silnej władzy. Lubili słuchać o walce z korupcją, kiedy myśleli, że to walka z Kulczykami i Gudzowatymi, ale gdy im Kaczor pokazał, że można też wyprowadzić w kajdankach lekarza biorącego łapówki, uświadomili sobie, że w takim razie można wsadzić każdego. Bo prawie wszyscy Polacy dają albo biorą, kombinują, kantują, wyłudzają świadczenia, wiadomo - nie odpalisz, nie wystartujesz, ręka rękę myję. I są do tego tak przyzwyczajeni, że boją się jakichkolwiek zmian. Po drugie, że w tym kraju "na układy nie ma rady". Że rozmaite sitwy, lobbies i koterie są i pozostaną tu silniejsze niż państwo, którego narzędziami posługuje się polityk. Kto się im narazi, zostanie po prostu rozjechany, tak, jak rozjechany został jego konkurent. A więc, żeby być na wierzchu, trzeba postępować jak średniowieczni władcy czasów rozbicia feudalnego - stale układać się z baronami i gwarantować przynajmniej części nienaruszalność ich wpływów. Kaczyńskiego porównywać można z Torquemadą, Tuska - z Geri Halliwell, która pono, zapytana na castingu: "opowiedz nam o sobie, jaka jesteś?", odpowiedziała: "będę, jakiej tylko potrzebujecie". Kaczyński lubi za dużo gadać, chwalić się, że coś wie, ale nie powie, a tych, którzy mu podpadną, mieszać publicznie z błotem i straszyć ich hakami. Tusk trzyma gębę na kłódkę i robi niewinne minki, ale cichcem wprowadza pięciodniowe podsłuchy czy kontrolę telefonów komórkowych, a prokuratury potrafią pod jego rządami z dnia na dzień ocknąć się z wieloletniego letargu i zabrać za takiego na przykład Piskorskiego, gdy tylko podskoczy. Przypomina, pisałem już kiedyś, mafiosa, którego wszyscy rywale giną w wypadkach, topią się w płytkich stawach, wypadają z okien, i tak samo giną zaraz potem ci, których można by podejrzewać, że mieli z tym coś wspólnego, a on tylko szeroko otwiera oczy błękitniejsze od niezabudek i mówi: ja jestem porządnym, uczciwym biznesmenem, jak ktoś może mnie podejrzewać? Osobowości obu współwłaścicieli Polski decydują o tym, jak wyglądają ich, nazwijmy to, organizacje. W obu oczywiście obowiązuje całkowite, ślepe posłuszeństwo wodzowi, ale z innych przyczyn. Kaczyński zbudował klasyczną sektę, ze wszystkimi jej cechami - absolutną wiarą w sprawę i w nieomylność przywódcy, stałym licytowaniem się w lojalności wobec niego, i szeregiem dogmatów. Jest to sekta Oczyszczenia Polski, która, jak każda sekta, jest i śmieszna, i skłonna robić więcej złego niż dobrego. Platforma Obywatelska natomiast ma wszelkie cechy typowe dla gangów. Mówią o tym socjolodzy, tacy jak Paweł Śpiewak, który trochę poznał ten gang od wewnątrz, mówił niedawno w wywiadzie dla "Polski" Rafał Dutkiewicz, gołym okiem zaś dostrzec można opisy działania mechanizmów mafijnych w zeznaniach składanych przed komisją hazardową. Najprościej ujął to Palikot, wyjaśniając, że na karierę w PO liczyć może tylko ten, kto zrobi szefowi laskę i bez słowa wytrzyma w zamian bicie po mordzie - bo przecież taki jest jedyny możliwy sens sławnego bon-motu o "krwi i spermie" na twarzy Grzegorza Schetyny. No, a teraz, drodzy moi, wybierajcie! Sekciarze czy gangsterzy? Co lepsze? Mnie, z moją inkwizytorską duszą, z dwojga złego bliżej oczywiście do sekty. Poza tym myśl, że Tusk, będąc premierem, będzie jednocześnie miał w Belwederze gościa na każde gwizdnięcie, cokolwiek przeraża. Bo przecież nie użyje tej władzy do naprawiania Polski, za to jego gang będzie mógł zgnoić już każdego, kto by się ośmielał psuć im interesy. Ale mamy przecież demokrację. Wybierajcie, no przecież macie wybór i wszystko zależy od waszego głosu! Rafał A. Ziemkiewicz