Samotność Donalda Tuska
Po klęsce w wyborach prezydenckich w koalicji rządzącej dominuje syndrom wyparcia. Jeśli utrzymają ten kurs, klęska w wyborach parlamentarnych będzie nieunikniona.

"To nie jest koniec, to nie jest nawet początek końca, to jest koniec początku". Te słowa wypowiedział Churchill po bitwie pod El Alamejn pod koniec 1942 roku, kiedy szala zwycięstwa zaczęła się przechylać na rzecz Aliantów. W polskiej polityce koniec początku nastąpił 1 czerwca.
Znacie pewnie imprezy czy wydarzenia, kiedy wszyscy kręcą się niespokojnie, czekając aż "wreszcie się zacznie"? Spoglądają po sobie nieśmiało z nadzieją na jakąś kulminację, która jednak nie nadchodzi. Pozostaje tylko po cichu wyjść. Tak wygląda dziś emocja wokół rządzącej koalicji - jeszcze się dobrze nie rozkręcili, a wydaje się, jakby powoli zaczęli już żegnać się z władzą.
W praktyce pozornie nic się nie zmienia - układ władzy został potwierdzony w głosowaniu w Sejmie. Wotum zaufania miało w zamiarze przerwać niebezpieczną dla Koalicji Obywatelskiej debatę o przyczynach porażki, o słabości kampanii, rządu i samego premiera.
Koalicja dalej będzie miała przeciwko sobie wrogiego prezydenta, bez możliwości uchwalania nowego prawa. Ma dojść do reorganizacji rządu, premier zapowiedział, że rozliczenia będą wdrażane. Póki co, najintensywniejsze rozliczenia odbywają się na portalu X między koalicjantami miotającymi między sobą oskarżenia, co świadczy raczej o politycznej impotencji niż o sile.
Niby nie zmieniło się nic, ale zmieniło się wszystko
Perspektywą polityczną koalicji przed 1 czerwca była nadzieja, a w zasadzie oczekiwanie, że po wyborach prezydenckich rządzenie rozpocznie się na dobre. Że uda się wdrożyć zapowiedziane obietnice wyborcze. Że nowe otwarcie zapewni poparcie społeczne, odwróci pikujące oceny rządu, że kolejna porażka doprowadzi do jakiegoś przesilenia w PiS i zapewni obecnej koalicji drugą kadencję w 2027 roku.
To jest już nieaktualne.
Niby nic się nie zmieniło, ale zmieniło się wszystko, bo zmieniły się oczekiwania co do przyszłości. A w polityce oczekiwania są wszystkim.
Dorozumianą opcją na 2027 są rządy PiS z Konfederacją, z przyjaznym prezydentem i być może wsparciem w postaci Korony Konfederacji Polskiej Grzegorza Brauna. Przy strukturalnej słabości lewicy i fatalnych wynikach Polski 2050 oraz PSL, które właśnie wzięły rozwód, nawet utrzymanie poparcia przez KO - wcale nie gwarantowane - oznacza, że nie można całkowicie wykluczyć większości konstytucyjnej dla prawicy.
Gdyby polska polityka była serialem, byłby to, przyznacie, dość zaskakujący zwrot akcji.
Jeśli zostały tylko dwa lata, nie warto ponosić niepotrzebnego ryzyka. Urzędnicy nie będą na siłę szukać kruczków prawnych. Nowi ludzie nie zaryzykują dla niepewnej posady pracy w sektorze prywatnym. Zdemoralizowani posłowie mogą nie chcieć podnosić rąk za kontrowersyjnymi ustawami, które i tak zawetuje prezydent.
Wybory 15 października, przy niespodziewanej rekordowej frekwencji, miały być punktem przełomu. Zapowiadać niemal nową umowę społeczną. Oto obudzone społeczeństwo zażądało przywrócenia standardów demokratycznych. Odrzuciło propagandę, nie uległo przekupstwu, wybrało kurs na przyszłość i na Europę.
Tymczasem dostali business as usual. Zwykłe, a nawet dość wyraźnie skłócone, rządy czteropartyjnej koalicji. Zero energii, mobilizacji, pomysłu. Jakby wciąż był rok 2012, PiS znajdowało się w głębokiej defensywie, a Tusk z bilbordów mógł wzywać "nie róbmy polityki, budujmy mosty!".
Nie ma mostów, są mury
Można zżymać się na tanią propagandę, czeki z kartonu, powszechne złodziejstwo i nagminną nieudolność rządów PiS. Ale jeśli chodzi o metodę rządzenia, sprzężenie decyzji politycznych, komunikacji, "dowożenie" tematów, to okazuje się, że to partia o wstecznych poglądach na prawa kobiet i mniejszości seksualnych okazała się partią postępu.
Tymczasem partia "nowoczesnych Polaków" tkwi w epoce przedinternetowej. Unika tematów, które mogłyby pobudzić emocje we własnym elektoracie, zapomina o kluczowych obietnicach, znika z przestrzeni komunikacyjnej i oddaje inicjatywę przeciwnikom. A co do projektów, to opowiada o inicjatywach PiS, bo takich, które działają na wyobraźnię społeczną, w tym własną, nie potrafiła najwyraźniej wytworzyć.
Wyborcy PO pozbawieni są alternatywy, ale bezalternatywność nie przyniesie nadzwyczajnej mobilizacji potrzebnej do zwycięstwa. Próby zaklinania rzeczywistości: "jedna lista, nie przeszkadzać Tuskowi w rządzeniu, złe PiS nie potrafiło" itd. działają już tylko na Silnych Razem, a i tak nie wszystkich.
Myślę, że premier Tusk wie, co należy zrobić, ale jak wielu facetów w jego wieku, nie potrafi pogodzić się z faktem, że on sam już tego zrobić nie jest w stanie. Wokół siebie ma wpatrzonych w niego wiernych przyjaciół i niesamodzielnych pochlebców. W takich warunkach, przy kompletnie ubezwłasnowolnionej partii i niepoważnych koalicjantach, trudno, nawet od wybitnego polityka, oczekiwać przełomu. Tu będą grane stare, dobrze znane, numery.
Mimo to ci, którzy składają już do politycznej trumny Donalda Tuska, powinni się upewnić, że przebili go wcześniej osinowym kołkiem. Konflikt z pałacem prezydenckim będzie nakręcał go w tym, co lubi najbardziej, czyli w konfrontacji z PiS-em. Pozwoli na wymuszanie binarnego wyboru: "czy jesteś za prawdą, czy za kłamstwem, za dobrem czy za złem". Problem w tym, że rosnąca część Polaków taki wybór odrzuca. A przymuszani przerzucają głosy na partie skrajne, najostrzej odrzucające mainstream i zadowolone z siebie elity.
Dawny zwycięski oręż Tuska w ostatnich wyborach przyniósł klęskę. Szefa PO, w przeciwieństwie do Kaczyńskiego, na klęski nie stać. Chyba, że to PO stanie się partią resentymentu. Partią przegrywów, którzy do porażki dorabiają ideologię zdrady i oszustwa.
Partia tropiąca wyborcze nieprawidłowości zaczyna niebezpiecznie zbliżać się do kwestionowania wyborczego wyniku. Zamiast walczyć o utrzymanie wyborców, jak Don Kichot, zaczyna walczyć z rzeczywistością. PO grozi, że w obliczu porażki, nie mogąc zmienić kierownictwa ani dokonać realnego rozliczenia, zacznie się osuwać w teorie spiskowe i odpowiednik smoleńskiego sekciarstwa. Partia wytypowała już nawet kandydata na swojego Macierewicza.
Duchowym ojcem najtwardszych zwolenników PO jest coraz mniej Donald Tusk a coraz bardziej, jej nowy nabytek, Roman Giertych. To dla wszystkich wyborców tej partii powinien być bardzo poważny sygnał ostrzegawczy.