Debata o praworządności - o ile wzajemne obrzucanie się błotem przez polityków można jeszcze nazywać debatą - toczy się w Polsce według schematu wojny kulturowej. Zestawy obelg i pretensji wobec sędziów przerabiane są na opinie, które przy pomocy moralnej wyższości chce się sprzedawać publiczności jako prawdy ostateczne. Rozwodniony kryzys PiS w czasie swoich rządów zohydzał sędziów jako przesiąkniętą komunizmem i permisywizmem unijną kastę, której nigdy nie rozliczono. Atakowani w ten sposób prawnicy zdobyli wsparcie ówczesnej opozycji, która koncentrowała się na procedurach, zapisach konstytucji i surowości prawniczych reguł. Obywatele zaś - także ci, którzy uczestniczyli w protestach i paleniu świeczek przed sądami - do dziś nic z tego jednak nie mają. Sądownictwo jest upolitycznione, ale nie zreformowane. W tym tyglu - choć niesymetrycznym, bowiem za zgliszczami poszczególnych instytucji, jak Krajowa Rada Sądownictwa, Trybunał Konstytucyjny i Sąd Najwyższy, stoi ośmiolecie rządów formacji Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobry - wciąż brakuje kompleksowej propozycji prawdziwej reformy wymiaru sprawiedliwości. On jak niedomagał, tak niedomaga. Oczywiście spotkanie Donalda Tuska z prawnikami po "błędzie" w sprawie kontrasygnaty dla neosędziego w Sądzie Najwyższym rozwodniło kryzys zaufania i przyniosło propozycję legislacyjną "na kiedyś", a uczestnicy uzgodnili sposób "depisyzacji" sądownictwa. Jednak dziś niemal nikt nie mówi o praktycznym wymiarze pracy sądów, przewlekłości procesów, totalnej biurokratyzacji, która przytłacza obywateli, w tym także przedsiębiorców. Ten stan jest niszczący dla państwa, w którym umowa społeczna przestaje obowiązywać, bo z jednej strony podważany jest autorytet sędziów, a z drugiej system jest niewydolny. Totalna porażka "reformy" PiS PiS szedł do władzy z piękną balladą o potrzebie przyspieszenia pracy sądów, aby obywatele nie musieli absurdalnie długo czekać na rozstrzygnięcia w swoich sprawach. Tymczasem średni czas postępowań sądowych podczas ośmiolecia rządów prawicy wydłużył się w sądach rejonowych o 1,7 miesiąca, natomiast liczba spraw spadła z 6,5 do 4,8 mln. To totalna porażka. Na nic więc zdało się łamanie konstytucji, instalowanie w systemie neosędziów i dublerów, hejterskie akcje sprowadzające władzę sądowniczą do poziomu najgorszego sortu, skoro społeczeństwo żyje w przeświadczeniu, że system jest zgniły, powstały dwa sprzeczne światy prawne, a politykom nie zależy na zmianie tego stanu rzeczy, ponieważ walczą tylko o to, by mieć "swoich" sędziów. Nawet jeśli jest to obraz zafałszowany, to społeczeństwo nie widzi innego, bo PiS zadbało o to, by wszystko zostało zrelatywizowane. Dzisiejsza władza - bez względu na przynależność partyjną w ramach koalicji - na sztandarach niosła hasła dotyczące przywrócenia praworządności. Z jednej strony napotkała na spodziewany opór prezydenta, który współdziałał z PiS-em przy upolitycznianiu kluczowych instytucji, z drugiej nie wypracowała spójnej koncepcji wyjścia z impasu, co odczuwają jej wyborcy jako brak sprawczości. Medialny wybieg Być może wybory prezydenckie, jeśli zostaną rozstrzygnięte na korzyść obozu rządzącego, rzeczywiście doprowadzą do tego, że polskie sądownictwo podźwignie się z ruiny upolitycznienia i instrumentalizacji. Ale aby tak się rzeczywiście stało, niezbędne jest zejście z barykady politycznej wojny. Nie da się odbudować państwa prawa i głęboko zreformować całego systemu sądowniczego bez zgody politycznej na miarę Okrągłego Stołu. Albo bez prawdziwej determinacji tych, którzy realnie rządzą. Jeśli nawet obecna koalicja rządząca "wygra" z opozycją bój o pryncypia, to wciąż nie wiadomo, czy udałoby się jej doprowadzić do zbudowania szerokiego propaństwowego kompromisu w sprawie praktycznego wyjścia z impasu przewlekłości postępowań. Albo czy znajdzie sposób, by zmienić fatalne realia działania sądów, w których w nieskończoność przedłuża się zderzenia obywateli z urzędnikami. Jeśli skończy się tylko na wielkich słowach i obecna władza nie doprowadzi do odczuwalnej zmiany, bo zadowoli się obecnością na medialnym wybiegu, to może być boleśnie rozliczona przez wyborców w 2027 roku. Przemysław Szubartowicz