Teoretycznie wszystko jest bardzo dobrze przemyślane, przebadane i PR-owsko obrobione. Premier wychodzi, wali pięścią w stół, stawia twarde warunki, daje terminy i grozi dymisją. Jest silny, władczy, męski i zdecydowany. Prawdziwy samiec alfa naszej polityki. Tylko, że ta samczość alfa w zderzeniu z twardymi realiami szybko potem zaczyna się rozmywać. Pierwszą ofiarą pokazu samczości był minister infrastruktury. Cezary Grabarczyk - jak wszyscy pamiętamy - miał wylecieć ciupasem z rządu, jeśli nie zamknie negocjacji dotyczących dwóch odcinków autostrady. Terminy mijały w ostatnim dniu maja. W przedostatnim tryumfalnie obwieszczono, że jest sukces, dymisji nie będzie, bo negocjacje zamknięto... Co prawda tylko na jeden odcinek, ale w poczuciu euforii, ani premier, ani chyba nikt inny już nie pamiętał, że miało chodzić o dwa. Tusk powiedział, że Grabarczyk się sprawdził, w otoczeniu premiera zapanowała radość, że się udało. I chyba wtedy uznano, że ultimatum to tak świetny pomysł, że można by go testować częściej. Okazja nadarzyła się szybko. Walka o stocznie zbliżała się - jak myślano wtedy - do szczęśliwego finału. Pewny sukcesu premier zaszarżował. Przekonany, że dla ohydnie bogatych Katarczyków, bardzo chcących wejść do Polski i traktujących nas trochę jak furtkę do Unii Europejskiej, wydanie bez mała 400 milionów to tyle co nic, Tusk znów postawił swego ministra pod ścianą i... zaczęły się schody. Jedni Katarczycy okazali się nie być aż tak zdeterminowani, drudzy - dający jeszcze większe nadzieje - też siąkali nosem i się ślamazarzyli. By trochę ich wesprzeć na duchu, w namawianie zaangażował się osobiście sam premier, który pojechał nawet do swego szejka-odpowiednika do Paryża i... nic. Urok Tuska nie podziałał, Katarczycy pieniędzy nie wpłacili, w oczy szefa rządu zajrzało widmo realizowania gróźb. Problem tylko w tym, że zaangażowanie w sprawę samego Tuska, sprawiło, że klęska Grada, stała się też klęską Tuska, a jak tu za własne porażki odwoływać ministra? A z drugiej strony, jak tu nie wypełnić zapowiedzi, że "albo wóz, albo przewóz"...? Rządowi spece od marketingu i pięknego opakowania premiera, a i on sam, biedzą się teraz pewnie nad odpowiedzią na te pytania. Decyzja - jak znam życie - zależeć będzie od humoru Donalda Tuska, ale - jaka by nie była - już teraz można uznać, że cudowny plan robienia z premiera bardziej silnego i władczego spalił - ku zmartwieniu jego przybocznych - na panewce. Niech się rządowi PR-macherzy martwią, ja tam się cieszę. Idea kompletowania rządu na zasadzie publicznie stawianej groźby "jeśli tego nie zrobisz, to się żegnamy" nie wydaje mi się być bowiem, ani szczególnie wyrafinowana, ani szczególnie efektywna. Jeśli premier stawia przed podwładnymi zadania i wyzwania - niech robi to po cichu i raczej niech nie uzależnia przyszłości ministra od jednej sprawy. Bo jeśli ma zwolnić dobrego szefa resortu tylko dlatego, że zaliczył jedną "wpadkę", to szkoda człowieka, a jeśli ktoś ma na swym koncie mnóstwo innych błędów, to nie ma co pozwalać mu na robienie kolejnego i efektownie wbijać mu sztylet w serce, tylko trzeba go czym prędzej wywalać.