Przed dziesięcioma laty, budując pierwszy rząd PiS-u, Jarosław Kaczyński - wskazując na Kazimierza Marcinkiewicza, a potem akceptując jego personalne wybory - zdecydował się na wariant "gołębi". W gabinecie aż roiło się od postaci nie kojarzonych mocno z działalnością partyjną, a jeśli nawet - to nie z obozem Prawa i Sprawiedliwości. A zatem, trafili doń i Stefan Meller, i Zbigniew Religa, i Zyta Gilowska, i kilka innych osób znanych raczej z działalności biznesowej czy naukowej niż politycznej. Z moich rozmów z politykami obozu rządzącego wynika, że tamto doświadczenie uznaje się dziś za tyleż cenne, co niewarte powtarzania. I stawia się na ostry początek rządów, by wraz z ich trwaniem łagodzić linię i zacząć znów zabiegać o wyborców centrowych. Dlatego, nie bacząc na wcześniejsze zapowiedzi czy niesnaski, do pierwszego boju Jarosław Kaczyński rzucił najbardziej wiernych i najtwardszych towarzyszy broni. To oni - tak wynika z różnych zapowiedzi - mają wziąć się za bary z rzeczywistością III RP i szybko wyryć na niej karby nowego porządku. A jeśli w tej walce doznają uszczerbku, to broczący krwią i biorący na siebie odium sondażowych niechęci zostaną wycofani do dalszych szeregów i zastąpieni przez postaci mniej kontrowersyjne, o bardziej pastelowym wizerunku. Każdemu gabinetowi i każdemu nowemu ministrowi należy się kredyt zaufania. Każdy nowo wchodzący do rządu ma prawo na nowo się zdefiniować i dowieść, że sądy - budowane na jego temat na podstawie dotychczasowej działalności - powinny zostać skorygowane. Dlatego utyskiwania na niektóre nominacje uznaję za przedwczesne. Ale trudno mi nie uznać, że powołanie Antoniego Macierewicza na szefa MON nie obciąża nowego rządu swoistym grzechem pierworodnym. Gdy słyszę dziś głosy wychwalające nowego ministra, ogarnia mnie - no, powiedzmy - zdziwienie. Skoro politycy PiS mają tak absolutne, bezdyskusyjne i pełne przekonanie, że Macierewicz jest politykiem najlepiej nadającym się na przejęcie schedy po Siemoniaku, to dlaczego tak odżegnywano się od tej nominacji w trakcie kampanii? Dlaczego dziennikarzy przewidujących MON-owską nominację dla szefa komisji smoleńskiej odsądzano od czci i wiary? Dlaczego twierdzono, że snucie takich wizji to podłe, antyPiS-owskie knowania? Dlaczego kandydatka na premiera - owszem, sięgając po erystyczne sztuczki - jednak jednoznacznie przekonywała, że ministrem będzie Jarosław Gowin? Skoro kampanijna strategia wymagała przytarcia kantów, można było milczeć i twierdzić (tak jak we wszystkich pozostałych przypadkach), że rząd będzie układany po, a nie przed wyborami. W ciągu tych kilkunastu dni nie wydarzyło się nic takiego, co miałoby unieważnić tamte deklaracje. Ta nominacja ma w sobie jakiś cierń i podsyca wieści o - powiedzmy - nieprzesadnie podmiotowej roli Beaty Szydło w procesie budowania zrębów jej gabinetu.