Obraz szczęśliwych emerytów, którzy dzięki fantastycznej polityce inwestycyjnej funduszy emerytalnych spędzać będą ostatnie lata życia, leżąc pod palmami, odpłynął w niebyt. Bogdan, który mówił "bankowy" (ktoś pamięta jeszcze tę reklamę?), może dziś łkać sobie cicho. Po dziesięciu latach działania OFE widać, że fantastyczne - gigantyczne prowizje, jakie politycy pozwolili pobierać funduszom, ich ograniczenia inwestycyjne, a na dodatek kryzys sprawiły, że wpłaciliśmy do funduszy więcej niż mamy dziś na kontach. W następnych latach ten bilans trochę się zapewne poprawi (bo prowizje się zmniejszyły, a giełda zaczęła rosnąć), ale o radykalnie wyższych emeryturach, które zawdzięczalibyśmy OFE, nie ma co marzyć i smutne prognozy, pokazujące, ile dostawać będziemy za kilkadziesiąt lat, oscylują wokół 30 procent dzisiejszych zarobków. Czyli dla przeciętnego Polaka oznacza to nieimponujące tysiąc złotych emerytury z OFE i ZUS-u razem wziętych. Zakład Ubezpieczeń Społecznych jest - to tyleż smutna, co oczywista oczywistość - workiem bez dna. I w dodatku workiem, którego nie da się do końca załatać. Coraz dłużej żyjemy, rodzimy coraz mniej dzieci, coraz mniej osób pracuje, coraz więcej jest na emeryturze. Nasze składki trafiające do ZUS-u natychmiast przekazywane są na emerytury naszych dziadków czy rodziców. ZUS nie inwestuje, bo nie ma czego, a i tak coraz bardziej wyciąga ręce do budżetu, bo brakuje mu na wypłaty tego, co wypłacać musi. Na pytanie: "co robić w tej sytuacji?", rządzący odpowiedzieli najprościej i - dla siebie - najłatwiej. Sięgnęli po pieniądze przekazywane do OFE, uznając, że to rozwiązanie jest najmniej bolesne dla wyborców (bo któż by tam się przejmował emeryturą, którą dostanie za kilkadziesiąt lat) i najprzyjemniejsze dla budżetu (bo daje natychmiast zastrzyk gotówki szacowany na kilkanaście miliardów złotych rocznie). Nie burzyłbym się nawet przeciwko temu jakoś nadmiernie - bo skoro niezależnie od tego, czy moje pieniądze daję ZUS-owi czy OFE, i tak mam dostać tyle, co kot napłakał, to poprawmy sobie przynajmniej tymi miliardami budżetowe ratingi - gdyby sięgając do kieszeni przyszłych emerytów, rząd, zapowiedział, że zrobi coś, co sprawi, że w następnych latach sytuacja ZUS-u zacznie się poprawiać. Gdybym usłyszał, że przycięciu składek na OFE towarzyszyć będzie podniesienie i zrównanie wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn, reforma KRUS i mundurówek - to niech tam, byłbym w stanie uznać, że sytuacja jest nadzwyczajna, a za parę lat, gdy się poprawi, będzie można wrócić do dyskusji o tym, jak rozdzielać emerytalne inwestycje. Niestety. Wygląda na to, że w roku przedwyborczym gabinet Tuska stać już tylko na małe ruchy ratujące budżet przed przekroczeniem alarmistycznych progów. A to oznacza, że za parę lat, gdy szeregi emerytów powiększą się o kolejne rzesze sześćdziesięciolatków, budżet ZUS-u znów zacznie trzeszczeć w szwach i znów zacznie się nerwowe poszukiwanie pieniędzy, by jakoś go zaszyć. Konrad Piasecki