W środę Parlament Europejski przyjął propozycję głębokich zmian w unijnych traktatach. To nie było jakieś tam głosowanie. Proponowane zmiany są fundamentalne. Przede wszystkim dlatego, że oznaczają faktyczną likwidację prawa weta państw członkowskich. A weto to był pod wieloma względami taki rodzaj fundamentu, na którym budowano całą filozofię dotychczasowej integracji europejskiej. Fakt, że nawet najmniejszy kraj mógł powiedzieć "nie chcę" był rodzajem ostatecznej gwarancji, że Unia pozostanie (nawet w warunkach daleko posuniętej integracji) związkiem niepodległych państw. A wspólnota nie przerodzi się w tyranię większości. Taki układ gwarantował, że państwa Europy - choć przecież różne pod względem wielkości i potencjału - były sobie faktycznie równe. Wedle zasady albo wszyscy, albo nikt. Ten spór nie jest wydumany ani teoretyczny. W końcu to za wejściem do Unii gwarantującej prawo weta Polki i Polacy głosowali w referendum w 2004 roku. To trochę tak, jakby podpisać umowę z klauzulą wypowiedzenia w dowolnym momencie. Po czym po jakimś czasie przychodzi do was druga strona kontraktu i oświadcza, że jej jednak ta klauzula ciąży i żeby z niej zrezygnować, czyniąc umowę de facto niewypowiadalną. Czy ktokolwiek przy zdrowych zmysłach uznałby takie ruchy za legalne i uzasadnione? A przecież coś bardzo podobnego dzieje się teraz w Europie, a forsująca zmiany traktatów część liberalnego establishmentu otwarcie dąży tym samym do wywrócenia samego ducha i fundamentów eurointegracji. Wspomniane propozycje przeszły wczoraj w PE niewielką liczbą głosów. Co jest pewnym zaskoczeniem, bo zwolennicy zmian liczyli jednak na miażdżącą większość. Nie zmienia to jednak faktu, że przeszły. Ciekawe było jednak zachowanie polskich europosłów. A konkretnie europosłów PO, którzy - podobnie jak PiS - głosowali... przeciw. Wróble ćwierkają, że była to osobista decyzja Donalda Tuska, który chciał zejść z linii strzału w kraju. Wiedział bowiem doskonale, że PiS potraktuje głosowanie platformerskich europarlamentarzystów jako koronny dowód na prawdziwość swojej tezy o Tusku-pacynce liberalnego euroestabliszmentu. Jednocześnie zmiany poparli jednak europosłowie Lewicy oraz związana dziś z Trzecią Drogą Róża Thun. Czyli przedstawiciele tych sił politycznych, którzy już szykują się do stworzenia wraz z Tuskiem nowego rządu w Warszawie. Patrząc z punktu widzenia tej przyszłej koalicji wiemy więc tyle, że... nic nie wiemy. A tworzące ją środowiska sygnalizują, że w temacie unijnej rewolucji ustrojowej są za, a nawet przeciw. Ich stanowisko jest jednak ważne. A nawet kluczowe. Zgodnie z wczorajszą decyzją europarlamentu projekt reform traktatów będzie procedowany. W końcu trafi więc na obrady Rady Europejskiej. Czyli na spotkanie szefów rządów państw UE. I wtedy Polska (a konkretnie premier Tusk) będzie musiała zdecydować. Weto czy zgoda na zmiany? Ale jeśli zgoda, to dla wszystkich powinno być jasne, że taka decyzja to prawdopodobnie zrzeczenie się prawa weta i odesłanie tego mechanizmu na śmietnik historii. W tym sensie takie spotkanie będzie więc jednym z najważniejszych decyzji kiedykolwiek podjętych na forum europejskim przez polski rząd. Taki moment zwrotny w historii polskiej niepodległości i demokracji. Coś jak Sejm z lat 1773-1775 (ten z udziałem posła Rejtana), który przyklepał pierwszy rozbiór Polski. Presja będzie ogromna. Z jednej strony Bruksela domagać się będzie konkretów. "Zagranica" w wyborach roku 2023 wsparła Tuska w sposób jednoznaczny i bardzo konkretny (choćby zamrażając Polsce pieniędzy z KPO, dopóki rządzi PiS). Oficjalnie oczywiście z troski o "praworządność". Ale de facto po to, by Polska nie sypała więcej piachu w tryby i plany obecnego euroestablishmentu. Polskie "nie" zmieniłoby notowania Tuska w Europie nieodwracalnie. A miesiąc miodowy nowego rządu z euroestabliszmentem szybko by się skończył. Z drugiej strony przyjęcie zmian przez Warszawę oznaczać będzie wielkie kłopoty Tuska w kraju. Polska AD 2023 to już nie jest ten kraj co dwie dekady temu. Poziom eurorealizmu bardzo się podniósł. Większość nie kupuje już opowieści o tym, ze wszystko co płynie z Zachodu musi być dla Polski dobre i piękne. Najprawdopodobniej będziemy więc mieli próbę zamydlenia sprawy. Powiedzenia, że osiągnięto kompromis. I że trzeba się wykazać konstruktywnym podejściem a nie tylko blokować. W tym wypadku pytanie o granice kompromisu. I o to, czy kluczowe kwestie - takie jak prawo weta - zostają czy też nie. Czasu jest mniej niż się wydaje. Zwolennicy traktatowych zmian wiedzą, że już w przyszłym roku wybory do Europarlamentu. A po nich profederalistycznej większości może już w Unii nie być.