Po tym, jak Ewa Kopacz publicznie łgała Polakom, że katastrofa w Smoleńsku badana jest przez naszych rosyjskich przyjaciół rzetelnie, starannie i zgodnie z najwyższymi światowymi standardami "na metr w głąb", wydawałoby się, że komu jak komu, ale jej takie niebezpieczeństwo nie grozi. A tu - masz! Mój rząd będzie merytoryczny, oparty na silnych osobowościach i będzie spajać PO - zapowiedziała szczerze pani premier. Merytoryczny zasadniczo nic nie znaczy. Taki frazes, w rodzaju "mój stary dobry znajomy" (jak słusznie zauważył Tuwim - inni znajomi niż starzy i dobrzy po prostu nie istnieją). Jeśli uprzeć się na egzegezę, rząd merytoryczny oznacza rząd rządzący, co jak na rząd nie powinno być niczym szczególnym. Silne osobowości - znaczy nie wiadomo co. Wątpliwy komplement. Pershing czy Dziad też niewątpliwie byli "silnymi osobowościami". Odbieram tę zapowiedź jako podświadome, freudowskie odzwierciedlenie kompleksu platformersów, że Tusk ich wszystkich przez siedem lat twardego trzymania partii za pysk wykastrował i wszystkie naprawdę silne osobowości od dawna są poza partią. Ale "spajający PO" - to konkret. Tylko stawiający włosy na głowie. Ten nowy-stary rząd nie jest po to, żeby wprowadzać "dobre zmiany", żeby sprawnie administrować, żeby w ogóle cokolwiek. On (a mówiąc ściślej, jego platformerska część, bo w autonomicznym księstwie peeselowskim żadnych powodów do zmian nie było) jest po to, żeby zaspokoić roszczenia wszystkich frakcji. Założycielskim sukcesem gabinetu jest to, że chłopcy i dziewczynki z ferajny dogadali się i podzielili łupy w sposób mniej więcej zadowalający wszystkich. Grześ wrócił z politycznego niebytu, Czarek ugruntował swoją pozycję, Ewa wykroiła dwa resorty dla przyjaciółek, czyli, znaczy się, zgarnęła przyczółek do budowanie swojego "zaplecza wewnątrz partii", jak uprzejmie nazywa się koterię. W tym celu trzeba było "posunąć" byłych ministrów "podwieszonych" pod Tuska, ale coś tam im się dostanie na otarcie łez, żeby sobie nie krzywdowali. Słowem - Polacy, znowu sukces: dogadali się! Dogadali się w Partii nowi "puławianie" z nowymi "natolińczykami". Co za radość! Nie będzie wewnątrzmafijnej wojny między klanami. Nie będą na siebie wyciągać kwitów, nie będą się "podsr...ać" przeciekami, przynajmniej na razie. Będą zgodnie łupić Polskę, każdy w ramach swojej, wywalczonej i przyznanej tym swoistym traktacie pokojowym domeny. I co, powie ktoś, czy to dziwne? Zaskakujące? I tak dobrze, że dla zaspokojenia apetytów frakcji nie utworzono żadnych fikcyjnych niby-resortów, jak to bez żenady robił Tusk dla skorumpowania Pitery czy Arłukowicza. A że polityka zagraniczna trafia w ręce aparatczyka, który słabo się na niej zna (bo jeśli zesłanie byłego szefa MSW do stosownej komisji Sejmu dało mu kompetencje, to Stefan Niesiołowski mógłby być, Panie, zmiłuj się nad nami, ministrem obrony narodowej) - to co? A że rozbrykane służby specjalne ma wziąć w garść i zreformować nikomu nieznana i pozbawiona jakiegokolwiek doświadczenia "w temacie" przyjaciółka pani minister? Pan Sienkiewicz (który, przypomnę, wedle obiecanek Tuska miał pozostać w rządzie, póki nie wyjaśni afery taśmowej - ale wszak nie takie obietnice ucieczka Tuska do Brukseli zresetowała) udzielił radiu RMF wypowiedzi, którą trudno zrozumieć inaczej niż jako przyznanie, że został taśmami "puknięty" przez swoich własnych podwładnych, którzy nie mieli ochoty dać się "zreformować" gryzipiórkowi z "Tygodnika Powszechnego". Już widzę, jak ich zreformuje pani Piotrowska, z całym szacunkiem. No więc, wróćmy do zawieszonego przed chwilą pytania - dziwne? Samo w sobie nie. Ale to, że premier mówi o tym tak zupełnie otwarcie, że utrzymanie spójności rządzącej mafii jest oficjalnym powodem do dumy, że partyjna układanka nie jest już w najmniejszym stopniu skrywana za pozorami dbałości o Polskę - to jednak jest coś nowego, coś zaskakującego. W sumie wystarczyło dla utrzymania równowagi w PO wymienić dosłownie kilku szefów resortów - może to i lepiej, przypomnijmy sobie starą przypowieść o filozofie ochrzaniającym ucznia, że odgonił z niego muchy, które już się krwią opiły, i teraz nowe będą się musiały opić od nowa. Ale skoro tak, to dlaczego ten stary w większości rząd ma potrzebować stu dni politycznej bezkarności, o które zaapelował prezydent? Nawet Jaruzelski był skromniejszy i chciał okresu ochronnego o dziesięć dni krótszego. Dlatego, że w tym czasie będą wybory, a w czasie kampanii wyborczej władzy szczególnie nie wolno atakować? To może... co tam sto dni, bez kozery powiedzmy pińset albo i tysiąc. Może do tego czasu wszyscy już wyjadą, a pozostałym ręce opadną tak nisko, że nie będzie im się chciało iść do urn głosować przeciwko zwartej i licznej armii platformerskich urzędników i ich rodzin - która głosować na swoje posady, pensje i kariery pójdzie na pewno. Rafał Ziemkiewicz