Projekt raportu MAK przysłano do Polski 20 października. Tak, tak. Była jesień, rząd miał przed sobą 60 dni na odpowiedź, a potem jeszcze trochę na oczekiwanie na rosyjską publikację ostatecznej wersji dokumentu. I powinien mieć jeszcze jedno - brak złudzeń, że Rosjanie wezmą na siebie część win i posypią głowę popiołem. Projekt był bowiem jednoznaczny - winy leżą po stronie polskiej, a działania wieży nie miały dla katastrofy wielkiego znaczenia. Wygląda na to, że do ostatnich chwil rządzący żywili się przekonaniem, albo tylko nadzieją, że Rosjanie nie "wytną" brzydkiego numeru. Że odpłacą za zaufanie, jakim obdarzyliśmy ich w pierwszych godzinach po katastrofie, i że ostateczny raport będzie znacznie bardziej obiektywny i uczciwy niż przysłany jesienią projekt. I w tym błogim nastroju czekano na konferencję MAK. Po tym jak Anodina i Morozow pokazali, co potrafią, gabinet Tuska opanowała gorączka. Rzecznik rządu - chwilę wcześniej mówiący, że nie ma żadnych powodów, by premier przerwał urlop - dosiadł embraera i ruszył w Dolomity. W oczekiwaniu na Tuska, rolę odpowiadającego MAK-owi, wziął na siebie Jerzy Miller. Był ostrożny, wiedzę dawkował mało ochoczo i milczał o kluczowych dla polskiego stanowiska fragmentach stenogramów. Dlaczego już wtedy nie powiedziano, że kpt. Protasiuk dał komendę "odchodzimy", a kontrolerzy zachowywali się mało zdecydowanie - to pozostanie tajemnicą ministra. Podobnie jak to, na jakiej podstawie, następnego dnia, Donald Tusk zapowiedział, że Polska wystąpi o międzynarodowy arbitraż w sprawie raportu. Czy nie można było przez tych parę miesięcy porozmawiać z szefem ICAO? I zapytać, czy jest to możliwe? Bo komunikat rzecznika tejże organizacji nie daje jakichkolwiek nadziei na to, że ICAO pochyli się nad polską prośbą o arbitraż. Niespieszne działania rządu mają swoje konsekwencje. Świat uznał, że za katastrofę odpowiada pijany szef polskich sił powietrznych, który zmusił swoich podwładnych, by lądowali w Smoleńsku. Nie wiem, czy jakiekolwiek inne tłumaczenia, zdołają się jeszcze przebić do powszechnej świadomości. Bitwa o "vox populi" została przegrana. A cena, jaką za to zapłacimy, może być potężna. Polskie zaniedbania to jedno, ale też - mam wrażenie - że oburzenie na MAK i hurrapatriotyczne uniesienie zaczyna coraz bardziej zaciemniać nam obraz przyczyn katastrofy smoleńskiej. A ten - przy wszystkich błędach wieży i kontrolerów - wygląda wciąż ponuro dla oceny zachowań polskich pilotów. Owszem, zapewniano ich, że są na kursie i ścieżce, i za późno wykrzyczano komendę odejścia. Owszem, może nie dość twardo powiedziano, że nie mają prawa wylądować przy takich warunkach. Ale pytania o to, dlaczego przy tak fatalnej pogodzie i z 96-osobami na pokładzie zdecydowali się wykonywać niebezpieczny manewr lądowania, dlaczego nie powiedzieli sobie wyraźnie, kto i za co będzie odpowiadał w krytycznych sekundach, dlaczego nie zwracali uwagi na zdecydowanie zbyt szybkie tempo schodzenia, dlaczego - mimo komendy odchodzimy - nie zareagowali na nią dość szybko i zdecydowanie i dlaczego - nie widząc ziemi - zignorowali TAWS - to pytania, które pozostają. I odpowiedź na nie - w zgodnej ocenie specjalistów, z którymi codziennie rozmawiam - nie przynosi, niestety, chluby polskiej załodze tupolewa. Konrad Piasecki