Powiem szczerze. Gdy widzę albo słyszę, że ktoś kogoś w polskiej scenie politycznej oskarża o bycie agenturą Rosji, albo stronnikiem Putina, to... machinalnie omijam takie rewelacje, zmieniam kanał lub przerzucam się na inne treści. To się dzieje automatycznie. Jak gdyby mój mózg - jednak już trochę nawykły do konsumowania i selekcjonowania medialnej obfitości - przechodził na tryb "Uwaga!!! Bzdura!!! Szkoda na nią czasu!!!". Podobnie było ostatnio na wieść o wywiadzie, w którym generał Pytel oskarżył w "Gazecie Wyborczej" rząd PiS o działanie na rzecz Rosji. Albo gdy widzę, że ktoś z PiSu rzucił coś o "agenturze Putina" pod adresem opozycji. Ta sama reakcja: "Uwaga!!! Bzdura!!! Szkoda na nią czasu!!!". Mało to mamy w Polsce i na świecie realnych problemów? Nie chodzi o to, że w polityce nie ma problemu infiltracji i wywierania wpływu przez obce mocarstwa. On istniał, istnieje i będzie istniał. To jedna z najważniejszych nici realnej historii. Wszędzie i w każdym czasie. Także we współczesnej Polsce. We wszystkim trzeba jednak próbować trzymać się zdrowego rozsądku i faktów. A fakty są takie, że na polskiej scenie politycznej stosunek do Rosji jest jednoznacznie negatywny. Potwierdzają go zaś realne czyny i posunięcia. Akurat zastosowanie zasady "po owocach ich poznacie" znajduje tutaj głębokie uzasadnienie. W przypadku rządu PiS najświeższym owocem jest oczywiście bezprecedensowa i realna pomoc oraz solidarność z państwem i narodem ukraińskim w obliczu rosyjskiej inwazji. A także niezliczone dyplomatyczne wysiłki zmierzające do tego, by Unia Europejska grała z Rosją mocniej, ostrzej i bardziej zdecydowanie. Co - powiedzmy sobie szczerze - nie jest w smak wielu przedstawicielom zachodniego establishmentu. Którzy - gdyby przyszło co do czego - to pewnie gotowi by oddać Moskwie kawał Ukrainy. Tak samo - niestety - jak w 1938 roku ich pradziadkowie oddali byli Sudety Niemcom. Przypomnieć tez trzeba, że to nie kto inny jak PiS - i to już półtorej dekady temu - podejmował pierwsze realne kroki na rzecz uniezależnienia Polski od źródeł energii ze wschodu. Za co byli PiSowcy - nie raz i nie dwa - przedstawiani jako rusofobiczni panikarze. W obliczu tych faktów oskarżanie rządu Morawieckiego (oraz jego politycznego środowiska) o działanie na rzecz Rosji jest więc już nawet nie oburzające. Ale po prostu śmieszne i można to traktować chyba tylko w kategoriach klasycznego klik-bajtu. Gdzieś na jednej półce z doniesieniami o krowie z pięcioma głowami albo sumie zabójcy grasującym w dorzeczu Wisłoki. Uważam jednocześnie, że z podobnym dystansem patrzeć należy na podobne oskarżenia pod adresem opozycji. Tu też mamy do czynienia z budowaniem na mocno niewiarygodnych przesłankach, które sprawiają, że całość absolutnie nie trzyma się kupy. Owszem - zgadzam się, że rząd ma dobre argumenty, by oskarżać opozycję (oraz osobiście Donalda Tuska) o nadmierną uległość wobec zagranicy. Ale nie chodzi przecież - na Boga - o Rosję. Tylko raczej o Berlin i Brukselę. Tu faktycznie między PiSem i antyPiSem istnieje zasadniczy spór. Rząd uważa, że z Zachodem trzeba targować się mocniej i że nie wszystko, co przychodzi do nas z Unii jest dla Polski absolutnie korzystne. Opozycja ma zaś tendencje do tego, by interes Polski z interesem Unii (albo raczej jej najważniejszych graczy) zbyt mocno utożsamiać. Ale to przecież jest spór o Unię. I o miejsce Polski w tej Unii. Stosunek do Rosji to zupełnie inna para kaloszy. I nawet z faktu, że unijne elity przez lata były bardziej uległe wobec Rosji nie da się wyprowadzić wniosku, że "grzech putinizmu" rozciąga się także na opozycję. To nie jest tak, że plaga przeszła z Merkel na Tuska tylko dlatego, że oboje w ostatnich latach dość blisko ze sobą współpracowali. I nadal jest tak, że nawet polska liberalna opozycja jest dużo bardziej trzeźwa wobec Kremla niż główny nurt zachodniej polityki i publicystyki. Słowem: rosyjskie zagrożenie jest dziś tym co polską spolaryzowaną politykę łączy. A nie tym, co ją dzieli. I tak jest dobrze. Budujmy na tym.Rafał Woś