Pytanie ogółu obywateli o to, czy wprowadzić ustawowy zakaz likwidowania szkół, jest niczym innym tylko beztroską demagogią. A poddawanie pod referendum zagadnień związanych z rozszerzaniem bądź zawężaniem kursu "historii i innych przedmiotów" - równie beztroską ochlokracją. Czy przeciętny obywatel naprawdę musi wyrabiać sobie pogląd na temat tego, czy po pierwszej klasie liceum należy silnie profilować nauczanie? Czy należy radośnie skazywać samorządy (czyli podatnika) na konieczność utrzymywania szkół bez uczniów? Na tej zasadzie można pytać obywateli o to, czy wolą być zdrowi i bogaci, czy chorzy i biedni. Odpowiedź będzie oczywista, a podejrzewam, że przedreferendalna atmosfera nie sprzyjałaby racjonalizacji postaw i ważeniu racji między tym, co bywa prywatną troską, a publicznym interesem. Znacznie bardziej sensownie - jeśli już dyskutować o referendum - jest pytanie o wiek rozpoczęcia obowiązkowej edukacji. Widzę tu zarówno argumenty za jak i przeciw temu rozwiązaniu. Boję się jednak, że wcześniejsze posyłanie dzieci do szkoły zawsze będzie budziło odruchowy rodzicielski opór. I nie ma to nic wspólnego z dyskusją na temat tego, czy takie dzieci nadają się, czy nie nadają do bycia edukowanymi. I czy w interesie państwa jest wcześniejsza, czy późniejsza edukacja. Posyłanie dziecka do szkoły (piszę to jako rodzic dwóch córek) - w porównaniu z wysyłaniem go do przedszkola - nastręcza rodzicom znacznie więcej problemu. Przedszkole jest miłą, bezpieczną przystanią. Można oddać tam dziecko o świcie, odebrać niemal wieczorem i być spokojnym o to, że będzie pod dobrą (z reguły) opieką, zostanie nakarmione, "zaopiekowane", poleżakuje sobie, pobawi się, trochę pouczy i radosne wyjdzie do domu. Szkoła to znacznie więcej rodzicielskich trosk i obowiązków. Bo to i niepewność, jak dziecko da sobie, w mniej przyjaznym otoczeniu, radę z nauką, z dyscypliną, z "ogarnięciem" rzeczywistości. O dziecko w szkole trzeba znacznie bardziej zadbać - bo to i podręczniki, i pomoce szkolne, i niepewność o warunki w świetlicy w zetknięciu ze starszymi uczniami, i pytania, czy i kiedy można pozwolić mu samemu wracać do domu... Daję sobie uciąć obie ręce, że gdyby zapytać rodziców o to, czy woleliby przedłużyć edukację przedszkolną i puścić dziecko do szkoły w wieku nie 6, nie 7, a 8 lat - też byłoby mnóstwo takich, którzy zakrzyknęliby "tak jest". Stąd problem w poddawaniu tego typu kwestii pod referendum. Ale z drugiej strony - skoro mamy demokrację, to może warto byłoby czasami dać obywatelom prawo głosu w bardzo konkretnych sprawach, a nie skazywać ich tylko na wybory partyjne. Może warto by rozważyć, czy przy okazji kolejnych wyborów nie zorganizować referendum w kilku kwestiach. Bo odrzucając a priori wszystkie referendalne pomysły (a tak ostatnimi czasy jest) skazujemy się na życie w demokracji nieco chromej, upośledzonej, uznającej, że obywatel nigdy i o niczym nie może wprost wyrazić swojego zdania. Tyle że to zdanie nie powinno rodzić konsekwencji finansowych. A jeśli je rodzi, powinno uświadamiać się to obywatelom w samym pytaniu. Bo łatwo jest zapytać o to, czy zakazać likwidowania szkół albo np. czy wprowadzić finansowanie zabiegów in vitro dla wszystkich chętnych. Trudniej uświadomić, że żeby jedno i drugie zrobić - gdzieś trzeba będzie przyciąć, na czymś oszczędzić albo komuś zabrać. Ideałem byłyby więc pytania wariantowe, np. "czy jesteś za zakazem likwidacji szkół, czy wolisz, żeby oszczędności, które przyniesie ich likwidacja, zaowocowały obniżeniem podatków o 1 proc. ?". O tak! To byłby naprawdę ciekawy sposób na rozstrzyganie publicznych sporów. Konrad Piasecki