W ostatnich latach to trzecia fala, która atakuje skostniałe i niedemokratyczne reżimy. W roku 1989 mieliśmy naszą Jesień Ludów, kiedy to - jak kostki domina - padały kolejne bastiony "socjalizmu". Mniej więcej wiemy, jak to się stało. Gorbaczow, próbując ratować upadający ZSRR, wypowiedział doktrynę Breżniewa, ogłosił, że Armia Czerwona nie będzie bronić władzy partii komunistycznych w państwach Europy Środkowej, że nie będzie protestował, gdy Niemcy zaczną się jednoczyć. I zawiał wiatr historii. Nie wyczuł go jedynie Nicolae Ceausescu. Więc zginął rozstrzelany przez własnych żołnierzy. Nawiasem mówiąc, do dzisiaj o rumuńskich wydarzeniach roku 1989 wiemy niewiele. Nie wiemy, jak został zawiązany spisek, by obalić dyktatora. Wiemy, że zamieszani w to byli ludzie służb specjalnych. I tyle. Nie wiemy, co stało się z siłami, które broniły reżimu. Kto nimi kierował, gdzie później podziali się dowódcy, oficerowie, żołnierze. Byli, strzelali i nagle zniknęli. Skądinąd wiadomo, że część strzałów, które niepokoiły Bukareszt, pochodziło z broni maszynowej zainstalowanej w różnych miejscach miasta, i strzelającej na sygnał radiowy. Bardziej dla efektu niż czegokolwiek innego. Druga fala rewolucji to tzw. kolorowe rewolucje, które przeszły przez państwa byłego ZSRR w latach 2004-2005. Najważniejsza była Pomarańczowa, która rękami demonstrujących studentów wyniosła do władzy Wiktora Juszczenkę. Ale to już przeszłość. I teraz mamy kolejną falę - toczącą się przez świat arabski. Czy można było jej się spodziewać? Istniały wszelkie przesłanki, by nastąpiła. Ben Ali i Mubarak to były polityczne dinozaury, osiemdziesięciolatkowie, rządzący do kilkudziesięciu lat. Ich władza, siłą rzeczy, słabła. Już nie elektryzowali współpracowników, nie mówiąc o tłumach. Gdzieś za ich plecami toczyła się już walka o to, kto ich zastąpi. Obaj byli i są symbolami autorytarnej władzy i skostniałego reżimu. W obu krajach, w Tunezji i w Egipcie, kto znalazł się w latach siedemdziesiątych w elicie, to jeśli po drodze nie zrobił nic głupiego, jest w niej nadal. To zamknięte grono. Ma pałace władzy, a reszta społeczeństwa koczuje na zewnątrz. Już sam fakt, że w państwie struktury są skostniałe, że drogi awansu są zamknięte, tworzy sprzyjające okoliczności do buntu. A dodajmy do tego jeszcze dwa elementy - elitę zmęczoną rządzeniem, oderwaną od rzeczywistości, i miliony młodzieży, niepotrzebnej, skazanej na margines, a wystarczająco wykształconej, by zdawać sobie sprawę z sytuacji. Miliony. Kto był w Kairze, ten na pewno zapamiętał wszechobecny tłok i gromady młodych mężczyzn snujących się bez celu. Demografia jest bezlitosna - w roku 1965 Egipt liczył 35 mln mieszkańców. Teraz - 80 milionów. Patrząc na zimno: nie ma władzy na świecie, może poza chińską, która potrafiłaby te miliony zagospodarować, dać im pracę, stworzyć szanse na mieszkanie, na normalne życie. To nie koniec problemów. Ci młodzi ludzie muszą przecież znaleźć cel w życiu, muszą sobie wytłumaczyć swoją sytuację. Znają, przeważnie z telewizji, świat Zachodu. Kuszący zachodni dostatek. Widzą też elity swojego kraju. Jak w takiej sytuacji można wytłumaczyć sobie swój los? Określić swoje aspiracje? Nie popaść w frustrację? W latach sześćdziesiątych w świecie arabskim młodzi i ambitni inteligenci szukali recepty na lepszy świat w rozwiązaniach lewicowych. Socjalizm arabski - to był duch tamtych czasów. Widmo straszące w Londynie czy Paryżu. A jakie dziś są recepty na lepszy świat? My najchętniej mówimy o demokracji, o liberalnych rozwiązaniach. W Egipcie też są grupy opozycji, które o takim państwie marzą. Ale przecież już wiemy, że liberalna demokracja sama z siebie dobrobytu nie zapewnia, że to skomplikowany system rządzenia, stawiający wielkie wymagania obywatelom. Że to nie jest takie proste. Drugą receptą, coraz modniejszą w krajach arabskich, jest radykalny islam. On tłumaczy, co jest słuszne, a co nie, pozwala bardziej godnie żyć, pogodzić się z ubóstwem. No i nie odwołuje się do jakichś abstrakcji, tylko do Boga. Czy oznacza to, że Egipt w tę stronę będzie ewoluował? Nie od razu. Po drodze jest armia - jedyna zorganizowana siła. I niezależnie od tego jak nad Nilem potoczą się wypadki, armia wzmocni swoją pozycję. To jej dowódcy rozdawać będą karty. To znaczy - już rozdają. Czy wytrzymają społeczne ciśnienie? Nad tym zastanawia się świat. Choć, nie ukrywajmy, skala egipskich problemów przewyższa nasze wyobrażenia. Bo jak to porównać chociażby do Polski? Owszem, mamy zamknięte struktury i przebić się gdziekolwiek jest trudno. Ale ludność u nas nie przyrasta. No i przede wszystkim można wsiąść w pociąg lub samolot i wyjechać do Anglii lub Niemiec. Tam zarobić, ułożyć sobie życie. Tej możliwości młodzi w Egipcie nie mają. I to tłumaczy, dlaczego w naszym kotle jest mniej pary, a i upuścić jej łatwiej. Dlaczego radykałowie przegrywają wybory. W Polsce. Bo w Egipcie jest zupełnie inaczej. Robert Walenciak