W wielkiej ogólnonarodowej kłótni na temat trzech serii karabinowych, padło co najmniej kilka niepotrzebnych i niezbyt mądrych zdań, których ich autorzy stanowczo nie powinni umieszczać w druku, gdy przyjdzie im wydawać swe "Myśli zebrane". Prezydent mówiący po strzelaninie, że "strzelali Rosjanie", co udało mu się bezbłędnie rozpoznać po "odgłosach wystrzałów", które pamiętał "ze studium wojskowego" i tym, że "mówili po rosyjsku" nie wytrzymuje ani militarnej, ani językowej, ani politycznej, ani - co najgorsze - logicznej, krytyki. Jego oskarżenia pod adresem osób nie opiewających prezydenckiego heroizmu, że są "reprezentantami lobby rosyjskiego" też nie podwyższają standardów debaty o ważnych sprawach międzynarodowych. To samo powiedzieć można jednak o wywodach marszałka Sejmu, którego szarże retoryczne o "zamachu takim jak wizyta" i "ślepych snajperach" nie przystoją drugiej osobie w państwie, gdy mówi - co by nie było - o dość ponurej historii, która przytrafiła się osobie pierwszej. O wypocinach wielkiego polskiego centrum antyterrorystycznego, które natychmiast, przeczytawszy parę gazet i przejrzawszy internet, wydedukowało, że strzelaninę sprokurowali Gruzini, w ogóle nie ma co pisać, bo pisawszy należałoby załamywać ręce i łkać nad kompetencjami i źródłami wiedzy osób, które mają dbać o to, by obywatele tego kraju byli bezpieczni. Zaś - jak wiadomo - zarówno łkanie, jak i załamywanie rąk bardzo utrudnia stukanie w komputerową klawiaturę, przeto ten wątek, pominę litościwym milczeniem. Lech Kaczyński czuje do Gruzji i jej prezydenta niezwykłą miętę. Podobnie zresztą jego ministrowie. Znawcy i bywalcy gruzińskich salonów przekonują mnie, że nic w tym dziwnego. Polski prezydent jest w Tibilisi traktowany z iście królewską pompą. Gdy przyjeżdża tam, wymęczony krajowymi szarpaninami, może czuć się prawdziwie miłowanym, szanowanym i hołubionym mężem stanu. Gruzińscy politycy, ale i obywatele tego zmęczonego wiecznymi napięciami, wojnami i rewolucjami kraju, widzą w Kaczyńskim, dający nadzieje w sporach z bezpardonowo rozpychającym się łokciami sąsiadem, dowód tego, że świat nie o nich całkiem jeszcze nie zapomniał. Pojawieniu się tam polskiego prezydenta, a nawet kogoś z jego otoczenia, zawsze towarzyszą dowody, prawdziwie kaukaskiej gościnności - pełne stoły, najlepsze wina, nagrzane banie i fantazyjne incydenty - ot choćby wcielenie się gruzińskiego prezydenta w rolę kierowcy i podwiezienie Kaczyńskiego pod samolotowe schodki. Można się w tym rozkochać? Pewnie, że można. Tyle, że miłość w polityce, nie powinna być ślepa. Wspierając Gruzję i gorąco kibicując jej w oporze przeciw rosyjskiej hegemonii, nasz prezydent nie powinien pozwalać sobie na to, by Saakaszwili próbował traktować go jak kukiełkę, wykorzystywaną do załatwiania problemów tyleż kraju, co swoich własnych. Wożenie głowy państwa po nocy, na jakieś podejrzane pogranicze, gdzie pijani faceci wymachują kałasznikowami, przypomina dawną radziecką taktykę "razwietki bojem", nie wydaje się być pomysłem szczęśliwym. Rozumiem, że trudno było odmówić, ale można było post factum demonstrować nieco mniejszy zachwyt tą eskapadą. Zwłaszcza, że gruzińskiemu prezydentowi miała ona, zdaje się, posłużyć po trosze do odciągnięcia uwagi, od działań konsolidującej się przeciw niemu opozycji. Tyle, że ta opozycja jest coraz silniejsza, poparcie dla niej rośnie, a ponieważ Gruzini to naród rozmiłowany w rewoltach i przewrotach, to nie zdziwię się, gdy lada miesiąc wybuchnie tam jakaś anty-prezydencka ruchawka. Amerykanie i stara Europa nie będą bronić Saakaszwilego, bo coraz bardziej stawiają na jego rywalkę. I wtedy polski prezydent zostanie ze swą bezgraniczną sympatią do Miszki - jak o nim mówi - sam, a boję się, że następcy Saakszwilego mogą nie wybaczyć mu tegoż wsparcia, które dziś pomaga gruzińskiemu prezydentowi trwać na swym stanowisku. Konrad Piasecki