Jedno bez drugiego by nie istniało. Dowódcy Powstania parli do walki, argumentując, że trzeba odpowiedzieć - Moskwie, komunistom. Pokazać, że oni są gospodarzami. Więc utopili Warszawę w morzu krwi. Tracąc wszystko. Zachowali się jak początkujący gracze w kasynie - wszystko postawili na jedną kartę. Więc czy można się dziwić, że przegrali? Ja wiem, że za parę dni znów wybuchnie gorączka Powstania, uroczystości, przemówienia, dla panującej nam władzy to jeden z jej mitów, więc będzie patos dokręcony do końca skali. Że my - patrioci, spadkobiercy niezłomnych, a oni - słudzy Moskwy. Że dziedzictwem Powstanie jest dzisiejsza wolność itd. To, oczywiście, są bujdy, opowieści dla egzaltowanych. Co roku pisuję o Powstaniu, nie chcę się więc powtarzać. To była chyba największa klęska w historii Polski. Bandyci, faszyści (bo nie tylko Niemcy w tym brali udział) urządzili rzeź miasta. Bezkarną. Ci, co ogłosili Powstanie, przegrali wszystko. I politycznie, i militarnie. Miałem wiele okazji, by przysłuchiwać się dyskusjom historyków, którzy zastanawiali się, dlaczego podjęto decyzję o wybuchu Powstania. Bo wszystko jest ustalone, wiemy o której godzinie decyzja zapadła, jakich argumentów używano, co dowódcy wiedzieli i jak myśleli. Więc dlaczego? Moja odpowiedź jest na to jedna - gen. Bór-Komorowski, delegat rządu Jankowski, Antoni Chruściel "Monter", to byli żołnierze i politycy wagi lekkiej. Bór-Komorowski był kawalerzystą, i na tym się znał. A na pewno nie na polityce i walkach w mieście. Zresztą, w czasie Powstania nie dowodził, bo zachorował. Były więc nawet przymiarki, by zdjąć go ze stanowiska. Jan Stanisław Jankowski to też nie był wielki polityk, minister pracy w rządzie Witosa, jeden z liderów Stronnictwa Pracy. O tym, że trzeba wydać rozkaz wybuchu Powstania mówił Nowakowi-Jeziorańskiemu tak: "walki w mieście wybuchną, czy tego chcemy, czy nie. Jeśli my nie wydamy sygnału do walki, ubiegną nas w tym komuniści"... Oto słowa nie dziennikarza, nie historyka, ale delegata Rządu RP. Szefa Polskiego Państwa Podziemnego. Że nic nie może. Z kolei "Monter"... We wrześniu 1939 dowódca pułku... On parł do Powstania, wołając, że braki w uzbrojeniu zastąpi "furia odwetu". Ale później, po latach, już mówił inaczej. Że "liczył na to, iż z chwilą rozpoczęcia walk wszystko pójdzie według naszych planów, to jest nie tylko nasza akcja wojskowa, ale i pomoc w zrzutach i bombardowanie przez lotnictwo z zagranicy. (...) Gdybym był wiedział, że w Londynie nic nie przygotowano zawczasu, moja postawa wobec perspektywy walki w stolicy byłaby na pewno negatywna". A wiedział, bo 29 lipca kurier z Londynu Jan Nowak-Jeziorański tłumaczył im wszystkim, że żadnej większej pomocy z Londynu nie dostaną, żadni spadochroniarze w Warszawie nie wylądują, a politycznie będzie ono "burzą w szklance wody". Nie mogło być inaczej. Żołnierzami Powstania byli kilkunastoletni chłopcy, z jednym karabinem na pięciu. W sumie, walczyło 25-28 tys. powstańców, łącznie z oddziałami NSZ i AL. A teraz spójrzmy jak wyglądała w tamtym czasie Polska. Przetaczała się przez nią gigantyczna ofensywa wojsk rosyjskich (1,7 mln żołnierzy). To była operacja "Bagration", która okazała się największą klęską Niemiec w czasie II wojny światowej. Operację zaplanował gen. Rokossowski, jeden z najwybitniejszych dowódców II wojny światowej. W jej wyniku rozbita została całkowicie grupa Armii Środek. Niemieckie straty wyniosły 300 tys. zabitych, 250 tys. rannych i około 120 tys. wziętych do niewoli - ogółem 670 tys. żołnierzy. Rosyjskie - 178 tysięcy zabitych i 588 tysięcy rannych. O sprzęcie - nie wspominam, to były tysiące zniszczonych czołgów, dział, samolotów, po obu stronach. Za Rosjan kciuki trzymano w Londynie i Waszyngtonie. Od czerwca trwała operacja "Overlord", czyli lądowania Aliantów we Francji. Na tym tle, przy tych milionowych, uzbrojonych po zęby armiach, walkach, które decydowały, czy Niemcy zostaną złamane, i siły powstańców, i znaczenie Powstania, polityczne, militarne, wyglądało śmiesznie. Konia kują, żaba nogi podstawia. Ale trzeba było horyzontów, politycznej i militarnej wiedzy i wyobraźni, by rozumieć sytuację. Niestety, w tym czasie Polska nie miała swojego de Gaulle’a, czy też swojego Mannerheima. Po śmierci generała Sikorskiego przyszedł czas ludzi mniejszego kalibru. Co ciekawe, było to wielkim zaskoczeniem dla Stalina. On jeszcze w tym czasie szukał po stronie polskiej kogoś, z kim mógłby się dogadać. Liczył na Andersa, bądź co bądź, tak jak Mannerheim, oficera armii carskiej. Ale się przeliczył. Miał też nadzieję, że dogada się z Mikołajczykiem. Przed jego przyjazdem do Moskwy zlecił opracowanie wojskowych planów pomocy walczącej Warszawie. Ale też się nie dogadał. Bo na polskich komunistów nie chciał stawiać, nie ufał im, bo w wewnętrznych walkach zawsze byli po stronie jego przeciwników. Ale, ostatecznie, postawił. Czy więc historia mogła potoczyć się inaczej? I tak, i nie. To, że II Rzeczpospolita musi odejść w niebyt, było przesądzone. To, że na jej miejsce powstanie Polska Ludowa, bez Lwowa i Wilna, ale z Wrocławiem i Olsztynem (o losach Szczecina zadecydowano później), też w zasadzie było nieuniknione. Polacy na te decyzje wpływu nie mieli. Żadnego. Ale inne rzeczy można było zmienić - śmierci II RP nie musiała towarzyszyć śmierć Warszawy, rzeź Woli, ponad 150 tys. wymordowanych mieszkańców. Wśród nich - kwiat polskiej inteligencji. Ta nowa Polska też mogła wyglądać inaczej. Zawsze, gdy przychodzą rocznice 22 lipca, i 1 sierpnia, i 15 sierpnia też, zastanawiam się, jak wiele zależy od mądrości politycznych elit, które naród prowadzą. Od ich horyzontów, wyobraźni, zrozumienia momentu historii, i umiejętności rozmowy z narodem. Jak wiele mogą zdziałać, i jak wiele zniszczyć. Myślę, że w tych nadchodzących dniach patriotycznego wzmożenia, różnych przemówień naszych przywódców, ta właśnie refleksja powinna, i im i nam, towarzyszyć.