Nie sądzę, by rzucając do walki przebierańców rosyjskie kierownictwo liczyło się z tym, że za kilka miesięcy będzie zmuszone posłać ich śladem całe regularne pułki i dywizje. Samo w sobie jest to klęską, bo oznacza, że społeczne poparcie dla seperatyzmu i prorosyjskość na wschodniej Ukrainie jest znacznie mniejsza niż założono. Z "zielonymi ludzikami" armia ukraińska poradziła sobie stosunkowo szybko, mimo zasilania przez Rosję bojówek bronią, "doradcami wojskowymi", a w końcu przebranymi sołdatami. Z regularną armią rosyjską zapewne sobie nie poradzi, ale jej pojawienie się na terenach formalnie należących do suwerennego państwa wszystko zmienia. Powiedzmy, że Rosja zajmie przy użyciu swych wojsk tyle, ile będzie chciała. Powiedzmy, nie tylko Ługańsk i Donieck, ale nawet Kijów. No i co zrobi? To już nie będzie żadna "samozwańcza" republika małorosji, utworzona przez miejscowych czy choćby przebranych za miejscowych. To będzie aneksja. Nawet gdyby świat składał się tylko z Francji i Niemiec, i skwapliwie uznał, że podbój nie był podbojem (a nie uzna, bo Putin nie stworzył pozorów, których by się mógł świat uczepić), to przede wszystkim sami Ukraińcy uznają to za podbój. Na anektowanych terenach utworzy Rosja jakąś marionetkową administrację, ale to dla Ukraińców będzie administracja okupacyjna. Będą ją sabotować. Rosjanie zaś będą musieli ich trzymać w posłuchu siłą. To w końcu jacyś ukraińscy sztyletnicy zaczną okupantom podrzynać nocami gardła. To Rosjanie będą musieli nasilić represje. To sztyletników przybędzie... Ukraina to nie malutka, półdzika Czeczenia, którą można było po spacyfikowaniu dać w lenno miejscowemu bandziorowi. I pamiętajmy, bo to też ma wielkie znaczenie dla dynamiki społecznych nastrojów, że Rosja, która własnym obywatelom nie jest w stanie zapewnić dobrobytu, nie zapewni go tym bardziej terenom okupowanym. Więc w oczach ich mieszkańców stanie się szybko winna ich nędzy. I w ogóle wszystkiemu. Cały świat kręci głową nad bezwzględnością i skutecznością Putina, a powinien zdumiewać się jego głupotą. W ciągu mniej niż roku naród niedawno jeszcze co najmniej w połowie życzliwy Rosji zjednoczył on w nienawiści do niej. Uczynił antyrosyjskość i męczeństwo z rąk ruskich snajperów i sołdatów mitem założycielskim nowej Ukrainy, przekraczającym rozrywający dotąd ten naród podział na wschód i zachód, na tych, dla których Bandera był faszystą i hańbą zaś Dzień Pabiedy narodowym świętem, i tych, dla których było odwrotnie. Dziś wszyscy jednako czczą "niebiańską sotnię" pomordowanych na Majdanie i czcić będą bohaterów, takich jak ci dwaj, co rozerwali się granatem, zabierając do piekła rosyjskich najeźdźców. Czym innym było inkorporowanie Ukrainy do ZSRR przed laty, gdy nigdy nie miała ona własnej państwowości, a czym innym jest próba powrotu do tego stanu rzeczy po ponad dwudziestu latach funkcjonowania suwerennego państwa ukraińskiego, przy wszystkich jego wadach. Człowiek taki jest, że łatwo godzi się z brakiem czegoś, czego nigdy nie miał, ale gdy mu się odbiera to, co już poczuł w rękach i się przyzwyczaił, będzie o to walczył. Upokarzanie Ukraińców, propagandowe obelgi o "faszystowskich rządach w Kijowie", pędzenie jeńców poprzez nienawistny tłum, torturowanie ich i inne represje według hitlerowskich wzorców to już tylko katalizatory nienawiści - potężne - jaką akcja Putina wzbudziła do Rosji, i która może już tylko rosnąć. I to ma być dzieło, jak podkreślają obserwatorzy, "wychowanka KGB"? To jest zaprzeczenie sprytu i nikczemnej przebiegłości, jaką się w całej swej historii KGB wykazywało. W osobie Putina KGB zeszło na psy, jak sobie tego nikt w najpiękniejszych snach nie wyobrażał. Co by zrobił na miejscu Putina prawdziwy KGB-ista w typie stalinowskich orłów z NKWD rozgrywających wojnę w Hiszpanii? Kto zna historię, łatwo to sobie wyobrazi. Oczywiście, poparłby entuzjastycznie rewolucję, równie demonstracyjnie oddał ludowi na pożarcie Janukowycza, i podczas gdy lud świętowałby zwycięstwo i upajał się rozwalaniem złotych kibli i galeonów, postawiłby na czele tej Nowej Ukrainy swoich agentów. I po cichu, zachowując pozory, umocniłby jej podporządkowanie gospodarcze, militarne etc., czyniąc z odzyskania niepodległości fasadę. Przyznam szczerze, że - wciąż wierząc w postsowiecką potęgę - dokładnie tego się spodziewałem. I wciąż mam wrażenie, że jakieś próby były - banderowscy radykałowie na milę śmierdzą mi agenturą. Ale widać ta złowroga potęga, w cieniu której się wychowywaliśmy, mocno już zbutwiała. Putin zachowuje się nie jak kagiebista, ale jak tępy mużyk. Przelewa krew, rzuca się, straszy Ukrainę i świat bronią atomową, ale tak naprawdę zadał rosyjskiemu imperium cios, jakiego nikt mu nie zadał od czasów hetmana Żółkiewskiego. Utracił Ukrainę, a właściwie sam ją Rosji odebrał. Czy dlatego, że taki głupi, czy dlatego, że nie znalazł innego sposobu ratowania pozorów rosyjskiej potęgi? Nie wiem. Wiem, że swego czasu ZSRR miało imperialną elitę, rodem ze służb wojskowych i cywilnych, która zdolna była pogodzić się ze śmiercią komunizmu i w imię interesów imperialnych przeprowadzić kontrolowany rozpad imperium. Jeśli taka elita wciąż istnieje, i jeśli nadal chce Rosję ratować, będzie musiała odsunąć Putina. (Nie tylko za Ukrainę - także jego polityka wzmacniająca potencjalnie najgroźniejsze dziś dla Rosji Chiny i fundamentalizm islamski jest dla Rosji zgubna). W obecnym rosyjskim systemie mało prawdopodobne jest przeprowadzenie tej, nazwijmy to, dymisji, metodą "na Chruszczowa". Raczej spodziewałbym się metody "na Lebiedzia" - czyli że Putin, jak to jest nowym rosyjskim obyczajem, rozbije się w samolocie, oczywiście wskutek stwierdzonego ponad wszelką wątpliwość błędu pilota. I to jest pewna szansa. Bo ze sprawcami tego "błędu pilota" trzeba się będzie jakoś układać. I w tej nowej międzynarodowej układance pojawiają się, po raz pierwszy od dawna, realne interesy, które mogą być rzeczywiście przesłanką do poprawy stosunków polsko-rosyjskich, dotąd postulowanej wyłącznie na podstawie pobożnych życzeń. To oczywiście pieśń przyszłości, może, powie ktoś złośliwy, fantastyka, ale fantastyka "jest pomocna życiu" - choćby dlatego, że każe pamiętać o tej starej prawdzie, że "dłużej klasztora niż przeora". Rafał Ziemkiewicz