Zresztą niezbyt mądre, bo o szóstej rano (i to w gromadzie sześciu gości z ABW i dwóch policjantów!) to można wchodzić do mieszkania osoby podejrzanej o morderstwo, o ciężkie przestępstwa, a nie właściciela jakiejś witryny. Jakiej? Przyznam się, że dopiero w ubiegłym tygodniu dowiedziałem się, że taka witryna istnieje. Z tego punktu widzenia jej właściciel winien jest ABW co najmniej kwiaty za darmową, ogólnopolską reklamę. Potem spływały kolejne informacje. Najpierw głos zabierali politycy. Oni zawsze zabierają pierwsi głos, na zasadzie "nie wiem, o co chodzi, ale swoje zdanie mam". Tym razem byli jednomyślni - potępiali działania ABW. "Prezydent ujmie się za właścicielem witryny Antykomor.pl - zapewniał Tomasz Nałęcz z Kancelarii Prezydenta - bo prezydent walczył w PRL o wolność słowa". Owszem, tak było. A sędzia Kryże go sądził. Obaj zrobili karierę w III RP - pierwszy u boku Mazowieckiego i Tuska, drugi - u boku Ziobry. Głos zabrał też właściciel witryny, tłumacząc, że była to strona satyryczna. Ale rychło odpowiedziała ABW, mówiąc, jaka to była satyra. Na przykład gra "Komor-killer". Rzucało się w niej w prezydenta RP młotkiem, fekaliami, aż go się zabiło. Ha, ha, jakie śmieszne! Strona też zawierała galerię - prezydent Komorowski widniał na niej jako prostytutka, jako pijaczek, jako gej, jako kolega Stalina. No, dowcip to przepotężny... Jeżeli witryna Antykomor.pl rzeczywiście zawierała taką "satyrę", to nie znajduję zbyt wielu argumentów na jej obronę. Ciężko mi pojąć, jaką to przyjemność można mieć, bawiąc się w zabijanie prezydenta kupą. Chory umysł wymyślił taką zabawę, chory umysł się bawi. Myślę, że w interesie wszystkich sympatyków PiS leżało, by tę stronę jak najszybciej spacyfikować. Gdyż taka "satyra" daje argumenty do rąk przeciwnikom tej partii. Mogą mówić - proszę, cóż za poziom - jacy to nienawistnicy, i takim ludziom chcecie oddać władzę? Pomijam przy tym sprawę kwalifikacji prawnej, choć odpowiednie paragrafy przewidują karę do trzech lat za lżenie prezydenta. Kara karą. Może ją zmniejszyć, można znieść. Ale zdrowy rozsądek podpowiada, że Prezydent Rzeczpospolitej, choćby nam się nie podobał, nie może być obrzucany fekaliami. Można krytykować jego działania, nabijać się z wpadek, rysować najrozmaitsze karykatury, ale nie można go znieważać. Bo tym samym znieważa się Rzeczpospolitą. I tu dochodzimy do clou całego zdarzenia: czy w internecie istnieje granica ekspresji, której przekroczyć nie wolno? Czy jest interes społeczny, by ją wyznaczać? A jeżeli istnieje, to w którym miejscu ta granica się znajduje? I jak postępować z tymi, którzy ją przekraczają? To są pytania jak najbardziej poważne, zadaje je cały praktycznie świat. We Francji, na przykład, stosunek do wolności w internecie podzielił prezydenta Sarkozy'ego z jego ministrem spraw zagranicznych Bernardem Kouchnerem. Kouchner jest za. Przywołuje przykład rewolucji arabskich, gdzie protestujący nawoływali się przez internet, woła: "wolność swobodnej wypowiedzi jest podstawą wszystkich innych wolności!", organizuje (przy okazji szczytu G-8) konferencję na temat cyberdysydentów i wielkiej roli internetu. A Sarkozy jest sceptyczny. Możemy się domyślać dlaczego. Prezydent-celebryta nie raz doświadczył złośliwości w cyberprzestrzeni. On wie, że to boli i rani. Punkt widzenia zależy od doświadczenia? W Polsce też. Dziś PiS z powodu zamknięcia witryny Antykomor.pl grzmi, że w Polsce gwałcone są podstawowe wolności obywatelskie. Ale jeszcze parę miesięcy temu ten sam PiS, jak żadna inna partia, domagał się objęcia internetu ścisłym nadzorem, domagał się, żeby ABW i policja zajęły się tymi internautami, którzy w swych wpisach kierują wobec polityków groźby karalne. To było po zabójstwie w biurze PiS, w Łodzi. W Sejmie pod koniec stycznia PiS powołał do życia specjalny zespół, który miał monitorować internet. Ten zespół nazwę ma wzniosłą: Zespół ds. Promocji Wolności Przekazu i Poszanowania Zasad Dialogu Społecznego w Komunikacji. "Mamy przykłady całych stron, które kipią nienawiścią, obrażają" - mówili posłowie, zapowiadając z nimi walkę. Sam jestem ciekaw, czy członkowie zespołu dotarli do strony Antykomor.pl i jak ją ocenili. Nie zdziwiłbym się, gdyby uznali, że jest "zabawna i pełna ciepłego dowcipu". Tak bowiem w Polsce jest, że gdy opluwany jest nasz przeciwnik, to chichoczemy z radości i zacieramy ręce, a gdy my sami - to wołamy pełni oburzenia. Taka postawa to też patologia. Ona poza tym szalenie utrudnia wypracowania wspólnego poglądu na to, co dzieje się w internecie. Bo to wspaniałe narzędzie ma też swoje mniej ciekawe strony... Okazało się, że miraż anonimowości wyzwolił w wielu z nas złe instynkty. Bo można skryć się za pseudonimem i hulaj dusza! I powstaje internetowy śmietnik. Nie ukrywam, mam do tego stosunek jak do śmietnika właśnie. Nie lubię anonimów, nie czytam ich, uważam, że w państwie demokratycznym powinno się występować z otwartą przyłbicą. Każdy, kto chce zabrać głos, powinien mieć odwagę cywilną, by się przedstawić. I swojego punktu widzenia czy też swoich racji - bronić. Jeżeli tak nie jest, jeżeli sączy jad zza węgła - to paszoł won! Anonimowy paszkwilant to jeszcze gorzej niż kapuś. Bo kapuś przynajmniej pokazuje twarz - oficerowi prowadzącemu. Anonim psuje życie publiczne. Nie tylko polityczne. Plagą cyberprzestrzeni są kłamliwe wpisy na temat rozmaitych usług czy urządzeń, realizowane w rozmaitych agencjach PR. Plagą jest czarny PR. Plagą jest wywlekanie w cyberprzestrzeń spraw życia osobistego i intymnego. Gdzieś więc kończy się wolność, a zaczyna rozbój... Nie ma siły - te wszystkie sprawy ktoś musi ogarnąć. Choć na pewno nie w ten sposób, że o szóstej rano w sile sześciu ludzi wchodzi się do czyjegoś mieszkania. Robert Walenciak