Nie, nie "Europie". Żaden z traktatów europejskich nie przewiduje czegoś takiego, jak "przewodzenie Europie" jako takiej. Traktaty te, ostatecznie zebrane i uporządkowane przez Traktat Lizboński, precyzują dokładnie, kto zarządza Unią Europejską. Są to Parlament Europejski, czyli jakby wspólna władza ustawodawcza, Komisja Europejska, czyli jakby europejski rząd, Rada Europejska z jej przewodniczącym, zwanym potocznie "prezydentem Unii Europejskiej" (choć z uwagi na posiadane uprawnienia sensowniej byłoby nazywać go raczej "królem"), który Unię "reprezentuje", i wreszcie Wysoki Przedstawiciel Unii Europejskiej ds. Wspólnej Polityki Zagranicznej i Bezpieczeństwa, zwany potocznie "ministrem spraw zagranicznych Europy", do którego należy wyłączność na reprezentowanie Unii w kontaktach zewnętrznych. Któremu z tych ciał przewodniczy Polska? Którym z nich, konkretnie, zarządza od dnia dzisiejszego przez najbliższe pół roku? Zawieszę to pytanie, żeby dać uczestnikom naszej zgaduj-zgaduli czas do namysłu, a tymczasem powiem coś ważnego, czego jakoś w ostatnich dniach nie wyartykułowano, albo wyartykułowano za słabo: Ojciec Tadeusz Rydzyk nie ma za co przepraszać. Nie powiedział niczego horrendalnego. Ojciec Rydzyk stwierdził (ciekawe, że nikt go nie cytował dokładnie, a wszyscy tylko polemizowali z bliżej nie skonkretyzowanym "szkalowaniem Polski"), że w naszym państwie stosuje się dziś totalitarne metody. Czy to nieprawda? Główna służba specjalna, odpowiednik niemieckiej BND czy amerykańskiej FBI, zgodnie z prawem powołana do tropienia "poważnych zagrożeń" dla porządku konstytucyjnego i gospodarki, wszczyna i prowadzi śledztwo przeciwko autorowi strony internetowej zbierającej rozmaite żarty z prezydenta. Czy to jest do pomyślenia w kraju demokratycznym? Sędzia działający w imieniu Rzeczypospolitej wydaje wyrok 10 miesięcy więzienia na ucznia, który nabazgrolił na ścianie szkoły obelżywe antyrządowe hasło. Inny sędzia upokarza lidera opozycji, wysyłając go na badania psychiatryczne pod pretekstem, że przyznał się do brania leków uspokajających w dwa lata po zdarzeniach, które ów sędzia miał rozstrzygać. Komendant wojewódzki policji wydaje swym podwładnym służbowe polecenie, aby podczas zabezpieczania imprez sportowych wyłuskiwali z tłumu i aresztowali osoby trzymające antyrządowe transparenty. Za jeden z takich transparentów - z napisem "Tola ma Donalda, Donald ma Tole" - kilka osób zostaje aresztowanych, we własnych mieszkaniach, w parę godzin po meczu, a prokurator stawia im zarzuty zagrożone karą trzech lat więzienia! To nie są totalitarne metody? Rząd i jego propagandyści zbywają sprawę słowem "nadgorliwość". A to, że w Polsce służby podsłuchują prawie 29 obywateli na tysiąc, gdy w Niemczech ten sam wskaźnik wynosi 0,2 obywatela na tysiąc, to też nadgorliwość? A skazywanie opozycyjnych dziennikarzy na dotkliwe grzywny z osławionego artykułu 212, który karze za krytykowanie "osób publicznych", nawet jeśli krytyka ta jest w całości oparta na prawdzie - też nadgorliwość? Moim zdaniem to tłumaczenie fałszywe, ale nie będziemy o tym teraz dyskutować. Gołym okiem widać, że w Polsce dochodzi coraz częściej do zdarzeń typowych dla krajów totalitarnych, i że histeryczne oburzenie na Ojca Rydzyka oraz okrzyki o "szkalowaniu Polski" są dokładnie tym samym, czym niegdyś nieustające oburzenie "Trybuny Ludu" na "szkalowanie ustroju i najwyższych władz PRL", a tym samym "mas pracujących miast i wsi" przez "grupki renegatów na żołdzie obcych wywiadów". Warto się zastanowić, dlaczego w takim razie polski minister spraw zagranicznych robi z siebie idiotę, wysyłając oficjalną notę dyplomatyczną do Watykanu w błahej sprawie, choć z góry wiadomo, co Watykan dyplomatycznie odpowie? Oszalał? Nie. Polski minister wie oczywiście doskonale, że ta nota jest absurdem, a jako członek Rady Ministrów i prominentny działacz PO wie też lepiej niż ktokolwiek inny, jak daleko i coraz dalej obecnej władzy do standardów demokratycznych. Minister po prostu produkuje w ten sposób "newsa", czyli, jak zwykło się to nazywać, "wrzutkę". Proszę zauważyć. W tym samym czasie "Gazeta Wyborcza" informuje o tym, że prokuratora, który doskrobał się do podejrzanych sprawek i bez tego po wielekroć już podejrzanego szefa ABW, odsunięto bezceremonialnie od śledztwa. Gazeta, akurat, zdecydowanie prorządowa (ale jak to w mafii, i u nas w szeroko pojmowanych sferach władzy są różne frakcyjne dintojry), więc nie można tej sprawy tak łatwo zbyć okrzykami o "pisowcach". Zwłaszcza, że dzień później "Dziennik", też niepisowski, podaje, że za tropienie tych samych "domniemanych nadużyć" bliski szefowi ABW wiceminister finansów zdymisjonował szefa jednej z Izb Skarbowych. Łatwo skojarzyć te zdarzenia z niedawnym odsunięciem od śledztwa smoleńskiego prokuratora, który ponoć miał czelność dobierać się do odpowiedzialnych za organizację fatalnego lotu (czy też raczej jej brak) ministrów. Sprawa śmierdzi na kilometr, ale rozeszła się po kościach, pozostała w obiegu gazetowym - a z tych 14 milionów Polaków, którzy rozstrzygają o wyniku wyborów, gazety czyta tylko milion, i to tych akurat, którzy i tak swoje wiedzą. Do reszty przemówić by mogła tylko telewizja, więc nie przypadkiem telewizje, wzięte przez władzę krótko za pysk, o sprawie nie wspomniały, ujadając za to, jak okropnie oszkalował Polskę ten straszny Rydzyk, i jak słusznie minister Sikorski daje mu odpór. A w gazetach przemknęło cichutko, że premier Tusk do szefa ABW Bondaryka "nadal ma zaufanie". Ja myślę. Facet, który się tyle napodsłuchiwał, na pewno wie o władzy takie rzeczy, że śmiałby Tusk zaufanie do niego stracić! (Ale "świętych krów nie ma", prawda, panie premierze?) Oczywiście, to tylko drobny przykład. Lista newsów, które nie docierają do milionów karmionych optymistyczną, telewizyjną papką, jest długa. Rząd, na przykład, właśnie rąbnął cztery miliardy złotych z tzw. rezerwy demograficznej, przeznaczając je na wypłatę bieżących emerytur. Polska jest krajem sukcesu, a przejada rezerwy odłożone na czarną godzinę, ciekawe, prawda? NIK stwierdził miliardowe marnotrawstwo w kopaczowej służbie zdrowia. Ciszej nad tą białą trumną. Kolejne trzy miliardy - prawie tyle, ile trzeba było rąbnąć z rezerwy demograficznej na ratowanie wypłat emerytów - stracił budżet wskutek "błędnych decyzji" jednego tylko urzędu celnego; każde dziecko wie, jaki jest mechanizm takich "błędnych decyzji", ale nie można tego wprost napisać, bo artykuł 212 wciąż obowiązuje... Osobny rozdział tego, co nie dociera do ogłuszonych entuzjazmem i optymizmem mas, to nasze sukcesy międzynarodowe. Na przykład, Niemcy obiecali, że "jeśli będzie potrzeba", to zakopią tę rurę, którą nam zatkali port w Świnoujściu, pod dnem. Jak mogą to Niemcy obiecywać, skoro wszyscy fachowcy są zgodni, że gdy już rurą gaz puszczono, to o jej zakopywaniu mowy nie ma? Spoko, mogą. Przecież powiedzieli: jeśli będzie trzeba. A kiedy może się pojawić taka potrzeba? Kiedy port w Świnoujściu się rozwinie i zacznie przyjmować większe statki. A kiedy może się rozwinąć? Dopiero po odetkaniu, czyli zakopaniu rury. Czysty "Paragraf 22". Minister Sikorski, pogromca Rydzyka, stoi obok składającej tę obietnicę Angeli Merkel z kamienną twarzą i udaje, że nie rozumie, że pani kanclerz sobie z nas jaja robi w żywe oczy. A może, co gorsza, naprawdę nie rozumie. A w przeciwną stronę? Rosja zniosła embargo na unijne warzywa, ale na polskie nie zniosła. Bo polskie ogórki mają "złą historię kredytową" i Rosja "nie ma zaufania" do naszych inspekcji sanitarnych. Patrzcie Państwo na tę symetrię. My mamy do Rosji zaufanie stuprocentowe, w każdej sprawie, z tak brzemienną w skutki, jak śmierć prezydenta i całej oficjalnej delegacji na Obchody Katyńskie. O nic nie pytamy, niczego nie kwestionujemy, bo ufamy jak dzieci matce - spróbowalibyśmy nie ufać! Wojny przecież Rosji nie wypowiemy. A oni nie ufają nawet naszej inspekcji sanitarnej. I co im możemy? Skoczyć. Bo przecież to ten właśnie rząd zgodził się trzy lata temu, żeby Rosja polskie produkty traktowała nie jako unijne, tylko osobne, ogłaszając zresztą tę kapitulację - jak każde swoje posunięcie - wielkim sukcesem. Taka właśnie jest dziś nasza pozycja w polityce międzynarodowej. I tu czas wrócić do naszego quizu: czemu przewodniczy od dziś Polska? Prawidłowa odpowiedź: Radzie Unii Europejskiej. Tak, kto sprawdził w przeglądarce, zasłużył na pochwałę, ale taka odpowiedź to jeszcze żadna odpowiedź. Bo proszę o wyjaśnienie: co to takiego ta Rada Unii Europejskiej? Albo konkretnie zapytajmy: jakie decyzje podejmuje Rada Unii Europejskiej? Otóż odpowiedź brzmi: żadnych! Rada Unii Europejskiej to ciało fasadowe, które Traktat Lizboński pozbawił wszelkich, i tak zresztą zawsze nader skromnych uprawnień, przekazując je nowo utworzonej Radzie Europejskiej pana Van Rompuya. Wspomniana rada tworzona jest przez urzędników niskiego szczebla, ministerialnych, i może jedynie składać wnioski do Komisji i Parlamentu Europejskiego. Innymi słowy, powierzenie "prezydencji Unii Europejskiej" Polsce znaczy mniej więcej tyle, co przyznanie Wrocławowi tytułu "Europejskiej Stolicy Kultury". Można oczywiście się cieszyć i krzyczeć, że Wrocław będzie stolicą Europy, ale... No, jest jedna różnica na korzyść Wrocławia: o tytuł "stolicy kultury" była jakaś konkurencja (choć tylko między Polakami, bo z rozdzielnika wypadało, że rotacyjną współstolicą ma być w 2016 roku miasto polskie) a zaszczyt "prezydowania" Unii Europejskiej dostaje każdy rząd po kolei, co pół roku. Cały sukces polega na tym, że rząd Tuska wreszcie się doczekał polskiej kolejki. I chwycił się tego faktu rękami i nogami, bo to przecież megawrzuta, okazja do przykrycia wszystkich coraz gorzej wyglądających spraw propagandowym picem i sterowaną radością z naszego wielkiego, europejskiego triumfu! Cóż, w moim wieku pamiętam jeszcze Gierka i jego "propagandę sukcesu". Pamiętam, jak byliśmy dziesiątym mocarstwem gospodarczym świata, i pamiętam, jak wszystkie media pękały z dumy, gdy Gierek zorganizował w Warszawie światowy szczyt dyplomatyczny - spotkanie samego Breżniewa z którymś z prezydentów Francji. Europejski, światowy właściwie mąż stanu, u którego Wschód się spotyka z Zachodem! Jakaż to wielka była wtedy ta "druga Polska", i jakie sukcesy odnosiła, zanim się z dnia na dzień wszystko zawaliło wskutek gorliwie osłanianych tą propagandową zadymą długów, chaosu i totalnego rozprzężenia. Niektórzy z propagandystów władzy, chcąc zachować przed samymi sobą twarz, uzupełniają ten absurdalny spektakl zupełnie bezzasadnego triumfu wyrażaniem obaw, że "nasza prezydencja przypada na trudny okres", bo kryzys euro, rewolucje... Bez żartów, proszę. Myśleć, że z tytułu "prezydencji" Europa oczekuje po nas zaradzenia powyższym plagom to tak, jakby wystrojony portier przed luksusowym, ale coraz mniej zarabiającym hotelem zastanawiał się, jakiej rady udzieli dyrektorowi, gdy ten go zapyta o strategię wyjścia z narastającego deficytu. Inni znowu, by nie wyjść na zupełnie bezkrytycznych, pozwalają sobie na dąsik, że "nie określono ściśle priorytetów naszej prezydencji", co akurat nie jest prawdą. Priorytet jest jeden, jasny, choć nigdzie nie sformułowany otwarcie: lans. I nie chodzi bynajmniej o deklarowane "promowanie Polski w Europie", bo 99 proc. Europy nie wie, kto akurat "sprawuje prezydencję" i guzik to kogo obchodzi. Tu chodzi o promowanie Tuska i rządzącej ferajny w samej Polsce, jako rzekomo wielkich, europejskich rozgrywających, jako rzekomo mężów stanu poważanych przez naszych zachodnich aliantów, jakoby na ich miarę i na miarę świata. No cóż, przygotujmy się na ten do szpiku gierkowski, wielomiesięczny festiwal absurdu. Polska rządzi Europą! Zaszczyt! Sukces! Potęga! Koncerty, wystawy, filmy, bajery, lasery, miliony, jeśli nie miliardy złotych wywalane w powietrze na fajerwerki - niech się naród tym zachwytem zachłyśnie i upoi, niech tańczy śpiewa, niech korzysta z darmowego piwka i kiełbasek (sam za nie płaci, ale skoro tego nie rozumie, tym lepiej), i niech nie trzeźwieje jeszcze przez parę miesięcy. Aby do wyborów. Rafał Ziemkiewicz