Jarosław Kaczyński już dwukrotnie próbował tego manewru. W 1991 roku postawił na czele rządu Jana Olszewskiego uznając, że jego pozycja, autorytet i pewna ponadpartyjność (choć Olszewski był wybrany z listy Porozumienia Centrum) sprawią, że łatwiej mu będzie uzyskać votum zaufania. I tak się stało, ale ciepłe relacje między Jarosławem Kaczyńskim i Janem Olszewskim dość szybko się ochłodziły, a chwiejący się politycznie rząd upadł z hukiem, jaki wywołała publikacja listy agentów. Kilkanaście lat później takim "premierem zastępczym" był Kazimierz Marcinkiewicz, na którego wskazano, by nie podkopywać szans Lecha Kaczyńskiego na prezydenturę. Marcinkiewicz, odwrotnie proporcjonalnie do tego, jak zyskiwał poparcie w sondażach zaufania, tracił je u prezesa i po 9 miesiącach, z niewiadomych do końca (a w każdym razie oficjalnie) przyczyn został odwołany i krótko potem rozstał się z PiS-em. Poprzednie dwie próby oddania przez Jarosława Kaczyńskiego funkcji szefa rządu partyjnemu podwładnemu trudno uznać zatem za udane. Co oczywiście nie znaczy, że nie można spróbować tego zabiegu po raz trzeci. Wyobrażam sobie stan i sytuację, w której partyjny lider (niekoniecznie Jarosław Kaczyński) uznaje, że jego kompetencje do sprawowania akurat funkcji premiera nie są wystarczające. Że obok niego jest ktoś i lepiej przygotowany, i bardziej doświadczony, i obyty w świecie, ktoś, kto do tej roli będzie nadawał się o niebo lepiej. Nie odbieram niczego Beacie Szydło. Jest bez wątpienia sprawną organizatorką, czego dowiodła prowadząc do zwycięstwa Andrzeja Dudę. Jej spokój, obszary politycznych zainteresowań, niekonfrontacyjny język, "chemia", jaka wydaje się łączyć ją i z Jarosławem Kaczyński, i Andrzejem Dudą, nie są złą rekomendacją do sprawowania funkcji premiera, ale też - przy całej sympatii - trudno uznać, by w rywalizacji na doświadczenie i polityczny "ciężar" wygrywała z prezesem PiS. Dlatego warto by może przedstawić jakąś spójną i sensowną argumentację za takim rozwiązaniem. Kiedy prezes, który od lat przekonywał, że powinien zostać szefem rządu, a nie np. prezydentem, tłumaczy teraz, że premierem nie będzie, bo "Szydło jest na pewno od niego ładniejsza", to już pomijając pewną hmm... poprawność, która dyskwalifikuje tego typu argumenty, skłania do zastanowienia, czy to nie przyczyny z półki marketingowo-PRowskiej są wyłączną przyczyną zabiegu "Szydło na premiera". I znów - polityczny marketing nie jest sam w sobie niczym strasznym, ale kiedy sięga po niego partia, która latami obwieszczała, że brzydzi się propagandowymi sztuczkami a la Ostachowicz, to budzi pewien poznawczy dysonans, wpędza wyborców w konfuzję i konsternację. I rodzi też parę podejrzeń, którymi - wspomnicie Państwo moje słowa - śmiertelnie nużyć nas będą w tej kampanii rywale PiS-u.