Gdyby Rzepliński był politykiem zręcznym, to, na przykład, wywiad prof. Kamila Zaradkiewicza zbył by milczeniem. Wywiad rzeczywiście rozwalał narrację "obrońców demokracji", tym bardziej boleśnie, że wykazując bezpodstawność ich okrzyków i uogólnień nie z pozycji pisowskich, tylko prawniczych - ale był przy tym tak akademicki, wyważony i naukowy, że mało kto zwróciłby nań uwagę. Ot, powołałaby się raz czy drugi na "Gazetą Polską Codziennie" i ten czy ów z kojarzonych z prawicą publicystów. Ale skutecznego wyłomu w antypisowskiej narracji mógł Zaradkiewicz dokonać tylko dlatego, że prezes Rzepliński zareagował po bizantyjsku, zakazując krnąbrnemu prawnikowi wypowiedzi dla mediów i szykanując go na inne sposoby, między innymi odebraniem premii. Z politycznego punktu widzenia - samozaoranie. Zwrócił w ten sposób Rzepliński uwagę mediów i szerokiej publiczności, że istnieją jednak poważne wątpliwości co do legalności jego działań, i to nie ze strony jakichś posłów PiS, ale wybitnego specjalisty, naukowca, od piętnastu lat będącego szefem biura analiz Trybunału, czyli tym właśnie człowiekiem, który tak naprawdę te orzeczenia pisze, bo wśród sędziów zdarzają się oczywiście wybitni prawnicy, ale zdarzają się też ludzie zawdzięczający nominację wyłącznie układowi politycznemu, jak mgr Stępień. Co więcej, uderzając w prof. Zaradkiewicza naruszył Rzepliński korporacyjną zmowę prawników, na której w dużym stopniu się wcześniej opierał, jako że za szefem biura analiz TK ujął się jego macierzysty wydział prawa UW. Tych wszystkich szkód narobił sobie i swojemu stronnictwu prezes TK dlatego, że zamiast pomyśleć - zakipiał wściekłością. Jak to, mnie, mędrca mędrców, nie spytał mój podwładny, czy mu wolno mieć własne zdanie?! Tyle czekałem, żeby się wdrapać na szczyt, tyle się napracowałem, kombinując z politykami, a ten tu sobie, pracownik techniczny, gada co chce, podważając moje nauczanie?! Polityk by w sobie tę wściekłość zdusił, ale pan Rzepliński, jako się rzekło, wszedł w rolę polityka ze wszystkimi nawykami feudalno-profesorskimi, które swego czasu wyeliminowały z publicznej działalności znacznie większego formatem Bronisława Geremka wraz z całą jego Unią Demokratyczną. Mimo braku politycznego talentu, prezes Rzepliński chce jednak odgrywać ważną rolę, więc - jak odczytuję te dziwaczną sytuację - postanowił odwrócić falę zainteresowania Kamilem Zaradkiewiczem i przedstawić siebie samego jako bardziej od niego uciszanego - przez straszny pisowski rząd. W tym celu rozgadał na prawo i lewo o liście, jaki dwa dni temu otrzymał od ministra Szałamachy, przedstawiając to tak, jakby rząd, łamiąc święte prawa trójpodziału władzy, wywierał na prezesa Trybunału straszliwą presję, usiłując go ocenzurować i uniemożliwić wypowiadanie się. Trzeba naprawdę wiele złej woli, aby tak zinterpretować list, w którym minister finansów uniżenie prosi, aby do czasu ogłoszenia ratingu Moody’s powstrzymał się od publicznych wypowiedzi zaostrzających spór wokół Trybunału, gdyż to ten właśnie spór - a nie żadne kwestie ekonomiczne - był przyczyną obniżenia ratingu i szarpnięcia kursami walut parę miesięcy temu przez inną agencję, Standard and Poor’s. Ale po tym, jak w identyczny sposób wykorzystał Rzepliński w swej polityce list od ministra Ziobry, informującego Trybunał, że nie uznaje jego posiedzenia, bo zostało zwołanie niezgodnie z ustawą, robiąc po tefałenach larum, że Ziobro mu grozi i zastrasza - minister Szałamacha mógł się spodziewać, że tak właśnie Rzepliński jego korespondencję wykorzysta. Wierzył naprawdę, że perspektywa zaszkodzenia polskiej gospodarce będzie dla lidera opozycji powodem, by się od czegoś powstrzymał? Toż przecież jego żywotnym interesem, żeby zaszkodzić, bo im gorzej, tym lepiej, tym skutecznie można oskarżać PiS, że wszystko przez ich rządy, i gdyby Duda z Szydło nie wygrali wyborów, to Komisja Europejska nigdy by się dziś nie ośmieliła narzucać środkowej Europie migrantów. Niektórzy mówią, że nie wierzył, że się spodziewał, i cała sprawa była sprytnym, perfidnym zagraniem - oto rząd jakąś metodą dowiedział się już, że rating zostanie obniżony, i wysłał ten list specjalnie, aby prezes Trybunału go upublicznił, w ten sposób zyskując winnego, na którego może zrzucić odpowiedzialność. Nie podejrzewam PiS o taką przebiegłość, ale jeśli, jeśli Rzepliński dał się "wkręcić" - to tym bardziej obnaża skalę jego politycznej indolencji. Środowisko, które w ubiegłym roku przegrało wszystko, co miało do przegrania i nie umie się z tym faktem pogodzić, przejawia szczególną skłonność do męczeństwa - oczywiście tylko takiego, które nie nastręcza uciążliwości. Najchętniej słownego. Uwielbia miesiącami branzlować się - przepraszam, że dosadnie, ale żadne inne słowo nie opisuje tego obyczaju należycie - że powiedziano na nich "wykształciuchy", "ZOMO", "ukryta opcja niemiecka" czy "gorszy sort", przy czym nie ma znaczenia, czy istotnie tak powiedziano, czy to sobie zmyślili. Piszą tak o sobie, robią znaczki i awatarki, zachłystując się zachwytem, jakich to niesamowitych doznają cierpień. Prezes Rzepliński też ma ten kult pluszowego krzyża we krwi. Tylko że pławienie się w werbalnym męczeństwie, które tak dogadza salonowi, nie jest dobrze widziane przez większość społeczeństwa - dlatego właśnie notowania opozycji, mimo odpalenia wszystkich już chyba możliwych bomb, jakimi dysponowała, wyglądają tak kiepsko. Jeśli pomysłem Andrzeja Rzeplińskiego na zbudowanie swej pozycji było wprowadzenie sporu o Trybunał w zaułek bez wyjścia, okopanie się na zajmowanych pozycjach, demonstracyjne odrzucanie wszelkich propozycji kompromisu i jednoosobowe orzekanie o niezgodności z Konstytucją każdej pisowskiej ustawy nie tylko, zanim ją Trybunał zobaczy, ale zanim zostanie uchwalona - tak, jak wczoraj orzekł to w TVN wobec projektu drugiej "ustawy naprawczej" o Trybunale - to byłby to dobry pomysł tylko w sytuacji, gdyby prawa wyborcze przysługiwały w Polsce wyłącznie wielbicielom Adama Michnika i Jerzego Urbana. Ale ponieważ tak nie jest, taktyka "totalnej opozycji", zawsze agresywnej i na nie, nawet gdyby PiS twierdził, że Księżyc nie jest zbudowany z zielonego sera, prowadzi tylko do uwiądu i marginalizacji. Polacy są po prostu coraz bardziej zmęczeni tą awanturą i coraz bardziej skłonni machnąć ręką - a do cholery z tymi Trybunałami, sędziami i innymi nadzianymi mędrkami, jaki ten Kaczor jest taki jest, ale jak już jest, to niech rządzi, byleby dawał żyć. Oczywiście, to nie Andrzej Rzepliński zadecydował o przyjęciu przez obóz III RP tej taktyki, nie on też spowodował prowadzącą do wewnętrznych zatargów rywalizację między Nowoczesną, PO, KOD-em i innymi podmiotami o to, kto w antypisie jest bardziej antypisowski. On tylko chciał stać się powszechnie podziwianym autorytetem, symbolem walki o praworządność, niezłomnej walki o demokrację, a w przyszłości naturalnym kandydatem antypisowskich elit na prezydenta. Ale biorąc się za politykę, której nie czuje i nie ma do niej talentu, stał się twarzą obciachu.