Czytam w takiej właśnie gazecie: w Grodzisku Wielkopolskim (a ściślej, w należącej do tej gminy Czarnej Wsi) pewna niezdyscyplinowana obywatelka zaczęła rodzić w nocy. Rodzina zapakowała ją w samochód i usiłowała odwieźć do szpitala, ale samochód był osobowy i po osie ugrzązł w rozmiękłej drodze, jedynej łączącej wieś z nieodległym Grodziskiem, i, nawiasem mówiąc, kilka miesięcy temu remontowanej ("utwardzanej", wedle słów władz gminy) z niejakim propagandowym rozgłosem. W tej sytuacji wezwano karetkę, ale ona także, niestety, nie była w stanie przejechać świeżo utwardzoną drogą. Zaalarmowano więc pobliskie posterunki Straży Pożarnej, ale dwa wozy strażackie również ugrzęzły w błocie. W końcu ośmiu strażaków wzięło rodzącą kobietę na nosze i brnęło z nią przez trzy kilometry bezdroża do karetki. Kobieta po kilku godzinach trafiła wreszcie do szpitala, a dokonane w porę cesarskie cięcie pozwoliło szczęśliwie i zdrowo rozwiązać niebezpieczną sytuację. Te sceny, porównywalne z forsowaniem przez wojskowe dostawy błotnistych bezdroży pod Stalingradem, rozegrały się nie w Bieszczadach, nie gdzieś w głuszy Ściany Wschodniej, ale w uchodzącej, i słusznie, za stosunkowo najlepiej zagospodarowaną Wielkopolsce. Zresztą, w samej stolicy - a wszak rozwijamy się w sposób podobny jak Rosja czy państwa afrykańskie, poprzez rozwój metropolii, "wysysającej" mniejsze miejscowości - "wyciekła" z Zarządu Dróg Miejskich informacja, że od początku zimy wpłynęło już 300 pozwów przeciwko tej instytucji o odszkodowania za uszkodzenia samochodów spowodowane złym stanem miejskich nawierzchni. To kilkakrotnie więcej niż jeszcze niedawno wpływało takich wniosków przez cały rok, ale cóż, pani prezydent, która niedawno kazała nam się przyzwyczajać do zalegającego na ciągach komunikacyjnych śniegu, bo odkryła, że jego uprzątanie to "wyrzucanie pieniędzy w błoto, dosłownie", zapewne wyjaśni też mieszkańcom największej polskiej wiochy, że jak są opady, to nawierzchnie drogowe muszą niszczeć, takie są odwieczne prawa natury. Wyjaśnienie to zostanie zresztą przyjęte z entuzjazmem, bo warszawiacy są w większości "młodzi, wykształceni i z dużych miast" i rozumieją, że najważniejsza jest walka z "pisowskim zagrożeniem", i dopóki pani prezydent nie pozwala stawiać moherom w niewłaściwych miejscach krzyży, dopóty wszystko inne można jej wybaczyć. W tej samej wielkopolskiej powiatowej gazecie znajduję informację o przyłapaniu, też gdzieś niedaleko Czarnej Wsi, chłopa, który kradł drewno z lasu. Samo w sobie nic specjalnego, wiadomo, że chłop w Polsce kradnie, co może, dlaczego akurat on miałby być wyjątkiem. Ciekawa jest tylko informacja, że ponieważ "działał w warunkach recydywy", za kradzież 6 metrów sośnicy wycenionej na 1000 złotych dostanie do 6,5 roku bez zawieszenia. Bywając jako dziennikarz na warszawskich salonach, co drugi dzień ocieram się o ludzi, którzy kradli miliony, dostawali obrywy od skradzionych milionów, umożliwiali kradzież milionów borując luki w prawie lub w inny sposób trzymali "kryszę" nad naprawdę wielkimi złodziejami. Żadnemu z nich nie grozi nic. Niektórzy byli wprawdzie nękani przez organa ścigania, ale teraz już wszystko im umorzono, jeszcze liczą na odszkodowania ze Skarbu Państwa za doznane przykrości. No cóż, z prawem karnym jest jak z podatkami - skoro nie można ich wycisnąć z tych, którzy faktycznie mają kasę, to trzeba okazać surowość wobec kogoś innego. Nawiasem mówiąc, tzw. wiodące media podały właśnie usłużnie wiadomość, że w ubiegłym roku wzrost PKB wyniósł, obrachowano ostatecznie, 3,8 proc. PKB. Brawo, słuszną linię ma nasza władza. Wiodące media nadal starannie nie zauważają cudu polegającego na tym, że PKB znacząco wzrosło, a wpływy państwa z podatków znacząco spadły. No, ale cóż, cuda nam wszak obiecywano. Zresztą już tu o tym pisałem. Nie pisałem - a to się jakoś ma do przypadku chłopa, który za te 6 metrów ukradzionej na pańskim sośniny pójdzie garować - o żądaniach opiniotwórczych elit, popieranych przez elitarne media, by zdecydowanie zaostrzyć prawo chroniące zwierzęta. Zamiast dotychczasowych 2 lat - co najmniej 5, i bez możliwości, jak dotąd, zawieszenia wyroku. Te same autorytety, które jeszcze niedawno zagęgiwały się na śmierć, że surowość kary nie odstrasza, to mit, populizm, hańba i pisowskie oszołomstwo, argumentują przy tym, że podwyższenie kar odstraszy potencjalnych naśladowców zwyrodnialców, którzy ciągnęli psa na lince za samochodem. Nie wiem, czy odstraszy, ale zwykły zdrowy rozsądek mówi, że jak chce się kogoś zakatować, to lepiej człowieka. Za psa będą wsadzać na pięć lat, a za człowieka, wystarczy jedynie powiedzieć, że nie chciało się go zabić, tylko ot, klepnąć parę razy i nastraszyć, i pamiętać, by zrobić to w grupie - wtedy prokuratura musi zastosować paragraf o "pobiciu ze skutkiem śmiertelnym", a sąd rozłożyć ręce, że nie może ustalić, kto zadał ten jeden cios śmiertelny, i wszystkich potraktować ulgowo. I, praktycznie, wprost z rozprawy można iść do domu, względnie na ulicę, wklepać następnemu frajerowi. "Niech prawo zawsze prawo znaczy..." ha, ha. Starożytny chiński mędrzec powiadał, że prawo pojawia się tam, gdzie zaniknęły dobre obyczaje. Ale w czasach nowożytnych właśnie odwrotnie: tam, gdzie zanikły dobre obyczaje, tam stopniowo zanika i prawo. A propos zaniku dobrych obyczajów, to nie przeczytałem święcącej triumfy książki Wojciecha Manna "Jak nie zostałem saksofonistą", ale śledzę jej kampanię reklamową. W każdej, dosłownie w każdej notce reklamowej i recenzji podkreślane jest w tonie frywolno-akceptującym, że Mann opowiada we wspomnieniach, jak to "odświeżał zjechane winyle". Czyli jak bezwartościowe, zniszczone płyty nacierał jakimś świństwem i opychał frajerom za ciężkie pieniądze. To naprawdę ciekawe. Znany i popularny prezenter opisuje, jak - inaczej przecież tego nie można nazwać - bezczelnie okradał ludzi, wykorzystując ich naiwność i swój brak skrupułów. Prawdopodobnie nie czyni sobie z tego powodu żadnych wyrzutów (jeśli tak, to przepraszam, książki nie czytałem - ale jeśli takowe zawiera, to i tak w recenzjach i notkach nikt tego nie zauważa). Nikt, jak się wydaje, poza mną, nie widzi w tym oszustwa i zwykłej podłości. W końcu to jest Pan Mann, a my, jego fani, a ci, których za młodu orzynał na pieniądze, to byli zwykli frajerzy. Można się dzisiaj z nich śmiać. Mnie to razi pewnie wyłącznie dlatego, że ja od dzieciństwa byłem takim właśnie frajerem, z wielodzietnej rodziny, którą ojciec utrzymywał z jednej pensji. I jak wielu rówieśnych mi frajerów, zakochanych w zachodniej muzyce i ciułających grosiki, żeby coś tak sobie nabyć, jakiegoś "peweksa" czy taki skarb jak prawdziwa, zachodnia płyta. Przypadek sprawił, że nie trafiłem na swojej drodze na oszusta typu młodego Manna, nie wiem, na moje szczęście, czy może na jego, bo kto wie, może bym go potem spotkał po raz drugi, może nawet bym mu obił mordę... Ale pewnie nie, skoro rzeczywiście był tak cwany, jak się dziś chwali i jak to wszystkich zachwyca. W każdym razie, jeśli spotkam gdzieś popularnego prezentera (może znowu będzie gdzieś moralizował, jak to nikczemny jest PiS i jego zamach na "Trójkę"?), to będę uważał przy podawaniu mu ręki. I na wszelki wypadek policzę potem, czy wszystkie palce wróciły do mnie z powrotem. Coś ta historia mówi o "młodych, wykształconych z dużych miast" i o mediach, które dla nich piszą. Coś też o nich pewnie mówi zdarzenie, o którym wiodące media nie poinformowały w ogóle. Myślę tu o wtargnięciu kilka dni temu na teren warszawskiej Kurii Biskupiej przy Miodowej zamaskowanego komanda, które pod osłoną nocy powybijało biskupom okna i zdemolowało biura, po czym rozpłynęło się w mroku. Może zresztą i dobrze, że wiodące media nie podjęły tego "niusa". Rzygać mi się chce, gdy pomyślę, jak by go opracowały. Najpierw wiodące media żyłyby opowieścią, że wedle niepotwierdzonych (i faktycznie, potem by się one nie potwierdziły) informacji, niepoczytalni wandale chcieli w istocie zaatakować biuro Platformy Obywatelskiej albo redakcję "Gazety Wyborczej", i do siedziby "spasionych biskupów" trafili zupełnie przypadkiem. Oglądalibyśmy Palikota albo Niesiołowskiego puszącego się, że to on miał być celem napaści, ale Bóg go cudem uratował. A potem przez wiele dni autorytety oburzałyby się na kogoś, kto powiedział, że wandale należeli do jakiejś konkretnej partii czy organizacji - i oburzaliby się tak długo, nawet po tym, jak się już by okazało, że to święta prawda, należeli. Więc może lepiej, że tym razem wiodące media postanowiły nam oszczędzić tej operacji. W powiatowych gazetach, proszę mi wierzyć, prawdy o życiu jest dużo więcej.