To starodawny zwyczaj - tłumaczyli duchowni. - Tak robiono zawsze podczas klęsk żywiołowych. Znaczy się, relikwie jak są schowane, to nie pomagają, a jak zostaną umieszczone na wieży, to jak najbardziej. I proszę bardzo! Relikwie wystawiono i fala poszła na północ. Krakowa nie zalało, ani nie spłynął Wisłą Most Dębnicki. Zadziałało. Czy trzeba lepszego epizodu, by niczym w soczewce pokazać i polski katolicyzm, i polską mentalność? Pokazać to nasze irracjonalne przeświadczenie, że beztroska i bałagan - i w działaniu i w myśleniu - są formą naturalną, a jakby co - to poprosi się świętą panienkę albo św. Stanisława lub innego świętego, i z nimi jakoś się załatwi. O bałagan i beztroskę potykamy się na każdym kroku. Śledzę uważnie informacje dotyczące smoleńskiej katastrofy i cóż się dowiaduję? Że w chwili podchodzenia do lądowania TU-154 pasażerowie mieli włączone komórki, SMS-owali, rozmawiali. Robili coś, co jest na całym świecie zabronione. Samo lądowanie odbywało się w całkowitej mgle, w warunkach, w których, według światowych norm, po prostu się nie ląduje. W tak ekstremalnej sytuacji kabina pilotów była otwarta, docierał do niej gwar z zewnątrz. I dotarł też dowódca wojsk powietrznych. Można się domyśleć, że nie przyszedł do pilotów poczęstować ich herbatą... Patrząc z kolei na przewalającą się przez kraj powódź, przeżywam deja vu. Wielką powódź mieliśmy w roku 1997, mniejszą w roku 2001, i prawie nic od tego czasu się nie zmieniło. Wtedy zalało Wrocław, teraz też zalało. Raport NIK, który niedawno był prezentowany, mówi jasno, że infrastruktura chroniąca nas przed powodzią, pochodząca z czasów PRL, od lat jest zaniedbywana. Że wały przeciwpowodziowe są w opłakanym stanie, że gminy nie chcą o nie dbać, że system ochrony hydrologicznej, o którym kiedyś mówiono, że powstanie, jest - póki co - w sferze planów. Jestem w stanie zrozumieć, dlaczego niewiele w tych wszystkich sprawach zrobiono. Wiadomo - pieniądze były potrzebne na inne sprawy. Ale już nie rozumiem, dlaczego nie zweryfikowano chociażby sposobu wydawania zezwoleń na budowę i nie zatrzymano zabudowywania terenów zalewowych. To co? Władze gminy, urzędnicy uwierzyli, że św. Stanisław pomoże? Że deszczów w Polsce nie będzie? Jedyną nowością obecnych czasów jest ton dyskusji - w roku 1997 po słowach Włodzimierza Cimoszewicza, że trzeba się ubezpieczać, pół narodu trzęsło się z oburzenia. Dziś wyraźna większość zdaje się przyznawać mu rację. Myślę, że niesłusznie. Ludziom, którzy potracili niejednokrotnie dobytek swego życia, winniśmy pomoc. To nic, że się nie ubezpieczyli, zresztą najczęściej dlatego, że nie mieli pieniędzy. Jesteśmy winni im pomoc w imię poczucia wspólnoty, tego, że jesteśmy razem. W Polsce to poczucie, wbrew deklaracjom, jest niewielkie. I nie ma co się zaślepiać opowieściami o wielkiej solidarności Polaków w obliczu powodzi, o tym, jak ofiarnie sobie pomagali. Jedni pomagali, a drudzy przychodzili nad Wisłę popatrzeć, jak woda płynie. Bo gdy woda opadnie, opadną też emocje. Jeśli chodzi o poczucie wspólnoty, umiejętność współpracy, podporządkowania się - do społeczeństw Europy Zachodniej bardzo nam wciąż daleko. Kto nie wierzy, niech spojrzy, jak wyglądają wioski holenderskie, a jak polskie. Tam domki stoją w jednym rządku - o podobnym kształcie, elewacji, kolorze dachówek. A u nas? Szalony sen Chaota. Jakiś ślad mentalnych różnic jest też w bajkach, którymi faszerujemy dzieci, kształtując ich poczucie tego, co właściwe, i tego, co naganne. W holenderskiej dowiadujemy się o chłopcu, który wracając do domu zauważył sączącą się wodę w wale i spędził pół nocy, łatając samotnie dziurę, żeby tylko uchronić przed zalaniem poldery. A w bajce często opowiadanej w Polsce? Mamy kota w butach. Czyli opis, jak to leniwy młodszy brat, za sprawą magicznego kota i jego cwaniactwa, został księciem. Obawiam się więc, że po powodzi 2010 znów nie zostaną wyciągnięte żadne wnioski, że wszystko zostanie po staremu. Politycy sobie pogadają, jeden zgromi drugiego, ludzie powzdychają i sprawy się uklepią. I znów beztroska i bałagan będą górą. I będzie tak, jak w opowieści jednego z dziennikarzy, który robił reportaż o pewnej rodzinie mieszkającej w popegeerowskiej wiosce, gdzieś na Dolnym Śląsku. Kiedy rozmawiał z jej mieszkańcami, była akurat ulewa i do środka przez dziurawy dach lała się woda, wprost do podstawionego wiadra. Trzeba trafu, że tenże dziennikarz odwiedził tę rodzinę rok później i znów zaczął padać deszcz. I znów przez tę dziurę w dachu do środka zaczęła ciurkać woda. - To co, nie możecie wreszcie załatać tego dachu? - zapytał dziennikarz gospodarza. - Eee, panie - usłyszał w odpowiedzi. - Jak pada, to przecież nie można. A jak nie pada - to po co? Robert Walenciak Powódź w Polsce - raport specjalny