Zacznijmy od kraju i Sejmu oraz Trybunału Konstytucyjnego. Bój o Trybunał trwał rok z kawałkiem, de facto do odejścia Andrzeja Rzeplińskiego. Teraz się skończył. W gruncie rzeczy Jarosław Kaczyński mógł w tym czasie zdobyć kontrolę nad nim w sposób cywilizowany, tak, że nawet mysz by nie pisnęła. Ale wolał to zrobić brutalnie, rękami prokuratora Piotrowicza, którego nawet PiS-owcy się brzydzą. Mógł wyznaczyć na nowego przewodniczącego sędziego z tytułem profesora, a wybrał prostą magister Przyłębską. Pytanie więc nasuwa się samo: czy celowo chciał zniszczyć autorytet Trybunału, zszargać go, czy też ulegał własnym emocjom? Teraz nadchodzi czas na Sejm. Ewidentnie widać, ze Kaczyński chce upokorzyć parlamentarną opozycję, pokazać jej, że może z nią wszystko, a nam pokazać, że Sejm jest bez wartości, że jego obrady mogą toczyć się wszędzie. I, oczywiście, nasuwa się pytanie - po co to? Przecież i tak PiS ma większość, i może przegłosować każdą ustawę. A poza tym, liberalna opozycja, PO i Nowoczesna, są w głębokiej defensywie, raczej walczą o przeżycie niż planują bój o władzę. Po co więc ta manifestacja siły? Żeby publicznie ośmieszyć parlament? Pokazać, że nic nie jest wart? To plan, czy efekt emocji targających ciałem prezesa? Myślę, że jedno i drugie. Że Jarosław Kaczyński chce "poprawić" demokrację, bo obecną uważa za narzędzie w rękach wrogich sił. Ale, po drugie, w tych politycznych bitwach puszczają mu nerwy i wtedy reaguje z temperamentem pitbulla. Szczególnie zaś denerwują go głosy sprzeciwu. Dlatego też nagle wrogiem numer 1 został Andrzej Rzepliński, potem Mateusz Kijowski, a teraz Schetyna i Petru razem. Dlatego mieliśmy te różne ustawy dotyczące Trybunału, potem ustawę dotyczącą zgromadzeń (to na Kijowskiego), a teraz będzie wałkowanie Sejmu. A co dalej? Dalej, w kolejce czekają media. Te, które są niemiłe dla PiS-u, czyli które - jak to jest określane - niszczą jedność narodu, tendencyjnie pokazują rzeczywistość, destabilizują sytuację wewnętrzną, służą wrogom. Władza już z nimi walczy, zabierając im reklamy i przesuwając je do mediów propisowskich, ale to dopiero wstęp. Rok 2017 będzie rokiem "porządkowania" sytuacji w mediach. Na początek w tych tradycyjnych, a następnie społecznościowych. Bo na tym obszarze Jarosław Kaczyński czuje się niepewnie, wie, że go nie kontroluje. A dalej się zobaczy. Trwają w PiS-ie rozmowy na temat nowej ordynacji wyborczej. Ona na pewno będzie przyjęta przed wyborami samorządowymi, więc jeszcze trochę czasu na to jest. Zawsze też, gdy będą manifestacje uliczne, można wprowadzić stan wyjątkowy. Więc narzędzi działania politycznego prezes ma aż nadto. O ile, jeśli chodzi o sprawy wewnętrzne, wielkich złudzeń nie mam, to w sprawach polityki zagranicznej rok 2017 może być udany. Paradoksalnie, państwom autorytarnym łatwiej prowadzić politykę zagraniczną niż demokracjom. Bo mogą kierować się brutalnym rachunkiem zysków i strat, nie muszą uwzględniać głosu opinii publicznej, no i nie muszą tłumaczyć się przed nikim z nagłych zwrotów. Zwróćmy uwagę na słowa prezydenta Dudy w orędziu noworocznym dotyczące Unii Europejskiej. Mówił on tak: "Niezależnie od różnic poglądów co do przyszłości Unii Europejskiej, funkcjonowania instytucji czy obsady najważniejszych unijnych stanowisk, jedno nie ulega wątpliwości: w interesie Polski leży stabilna, zjednoczona i solidarna Europa". To głos w obozie pisowskim nowy. Bo do tej pory mówiono tam o Unii, że zmierza ona ku samozagładzie, i że musi wymienić swoje elity, a także musi dokonać się w niej konserwatywna kontrrewolucja. W orędziu Dudy tego nie ma, więc uznajmy to za znak, że Polska będzie na poważnie próbowała zamknąć konflikt z unijnymi instytucjami, i będzie próbowała odbudowywać swą pozycję w Unii. Bo dziś jest ona na marginesie i zależy od dobrego humoru Viktora Orbana, który obiecał, że jakby co, to będzie w sprawach polskich wetował. Budować polityczne rachuby na obietnicach szefa jednego małego kraju - to ekstrawagancja. I upokorzenie. Myślę więc, że w sprawach zagranicznych zaczyna w obozie PiS-u wygrywać Realpolitik. Że już dotarło do nich, że Wyszehrad to puste hasło, że Międzymorze to publicystyka, i że najważniejszą sprawą jest nasza pozycja w Unii i w NATO. A wtedy możemy też otworzyć politykę wschodnią. Nie tylko wobec Białorusi, co czyni minister Waszczykowski, płacąc za przychylność Łukaszenki stacją Biełsat, ale także wobec Rosji. Zresztą są już czynione zabiegi, by do Moskwy udał się wicepremier Morawiecki. On ma być forpocztą. Więc tego też spodziewam się w roku 2017 - resetu z stosunkach z Rosją, do tego wszystko zmierza. Szkoda tylko, że rok za późno - kiedy Rosja jest dużo silniejsza, a Polska i Europa, dużo słabsze. Więc i ten reset kosztował nas będzie dużo więcej, niż byśmy otrzymali jako państwo normalne.