Przez pryzmat partyjności własnej, Polacy bardzo chętnie widzą Amerykę jako państwo absolutnie partyjne. Waszczykowski, Szynkowski, Chodakiewicz, Kaczyński, Krasnodębski, Legutko... wszyscy oni uważali Trumpa (a niektórzy z nich jeszcze dziś uważają) za bezalternatywnego partnera dla PiS-u. Obiecał przecież w Warszawie "fort Trump", podczas gdy Biden "nic nie powiedział". Tyle że Trump nigdy swojej obietnicy złożonej Polakom nie dotrzymał. Żadnego "fortu Trump" nigdy nie było. I nie chodzi tutaj o brak czasu, gdyż jeszcze przed końcem swojej pierwszej kadencji Trump zdążył zadeklarować chęć wycofania znacznej części amerykańskich żołnierzy z Europy. Gdyby ten proces dokończył, gdyby go chociaż rozpoczął, to faktycznie - jak on sam dziś twierdzi, i to twierdzi słusznie - nie byłoby wojny na Ukrainie. Nie byłoby jej, gdyż Ukraina bez amerykańskiego wsparcia politycznego, finansowego, sprzętowego, wywiadowczego, logistycznego... nie przetrwałaby nawet jednego tygodnia, a może nawet nie podjęłaby walki. Każdy poważniejszy opór Ukraińców skończyłby się ich poważniejszą rzezią. Podczas gdy żadnego "fortu Trump" nigdy nie było, dziś mamy w Polsce parę "fortów Biden", tyle że bez deklaracji, bez nadmiaru kłamstw. Łukasz Warzecha i Jarosław Kaczyński nie są jednak usatysfakcjonowani i jednym głosem powtarzają, że "Biden nic nie powiedział". To że Warzecha i Kaczyński mówią jednym głosem jest zresztą komplementem dla Warzechy, a kompromitacją dla Kaczyńskiego, gdyż w normalnym państwie różnica pomiędzy językiem tabloidowego "przyjaciela ludu" (Warzecha) i językiem najbardziej wpływowego polityka w tym państwie (Kaczyński) powinna być większa. Załatwiła nam te "forty Biden" wojna i obecny amerykański prezydent, który jest lojalnym przedstawicielem ponadpartyjnego amerykańskiego deep state'u (to sieć instytucji, czasami mrocznych, czasem wymykających się najbardziej bezpośredniej demokratycznej kontroli, ale zwykle bardziej racjonalnych i bardziej dbających o długookresowy interes własnego państwa, niż ten czy inny populistyczny "przyjaciel ludu"). Bardziej nawet załatwiła nam te "forty Biden" wojna, a mówiąc bardziej konkretnie, mniej po Trumpowemu i Franciszkowemu, załatwiła je nam brutalna agresja Rosji na Ukrainę. Wojna potrwa długo, więc Amerykanie zostaną. Kiedy jednak wojna się skończy, zacznie się wielka niewiadoma. Deklaracji na ten temat nie ma. Skoro nie wygłosił jej Biden, tym bardziej nie wygłosi jej Trump. Na tym tle zdumiewa szczera radość polskich polityków i komentatorów (nie tylko PiS-owskich, nie tylko prawicowych), że Unia się na tej wojnie wywróciła, więc możemy i powinniśmy być wyłącznymi wasalami Stanów Zjednoczonych. Jak powiedział Witold Waszczykowski Polskiej Agencji Prasowej, "to problem Berlina i Paryża jak dostosować się do nowej roli Stanów Zjednoczonych", a zatem jak dostosować się do nowej sytuacji na naszym kontynencie. W rzeczywistości geopolityczna przewidywalność Europy to w większym stopniu problem Polski, niż Francji i Niemiec. W chaosie, jaki zapanowałby na naszym kontynencie w dzień po upadku Unii Europejskiej, Francja i Niemcy przetrwają o tydzień, a może nawet o dekadę dłużej niż Polska. Jednak to dla Waszczykowskiego i wielu innych polityków czy publicystów prawda zbyt skomplikowana albo zbyt ich urażająca. Skoro jednak wielu polskich polityków i komentatorów woli być wasalami USA, niż partnerami w Unii Europejskiej, której politykę mieliśmy kiedyś szansę współtworzyć, modlę się, żebyśmy byli wasalami Bidena lub wasalami jakiegoś normalnego republikanina (byli tacy od Reagana po Busha seniora i wciąż tacy są). Jako wasale Trumpa nie przeżyjemy jako państwo chociażby udające choćby najbardziej fasadową suwerenność. Trump (i każdy inny trumpista, czyli autentyczny lub/i manipulowany przez Rosję czy Chiny amerykański izolacjonista) odda każdy kraik na peryferiach każdemu. A akurat po Polskę, z racji naszego położenia, zgłosi się przynajmniej jeden kupiec zainteresowany jakąś barterową wymianą. Oczywiście że antyamerykanizm jest głupi tak samo jak eurosceptycyzm. Suwerenność należy budować przy użyciu wszystkich dostępnych instrumentów. Jednak w Polsce rzadko tak bywa. Najgłupsza polska prawica prowadzi ideologiczną grę przeciwko Europie z użyciem Amerykanów. Najgłupsza polska lewica wyraża ideologiczną nienawiść do Ameryki z użyciem fantazji na temat zachodnioeuropejskiej czy "skandynawskiej" socjaldemokracji. W bardziej skomplikowane gry chcieli grać Leszek Miller, Radosław Sikorski... ale ich wpływ na polską politykę nie jest już dzisiaj zbyt wielki. Podmiotowość buduje się przez cały system sojuszy, a nie zawiesza się ją na jednej klamce, na jednym rękawie. Zatem okazywana przez zbyt wielką część polskich elit radość z tego, że Unia politycznie przegrała na rosyjskiej agresji na Ukrainę, jest absurdalne. Nie zmienia sytuacji nawet to, że Biden (jak zrobiłby to każdy amerykański prezydent) podkreśla swoją sympatię dla "Dziewiątki Bukareszteńskiej", czyli po staremu delikatnie rozgrywa napięcia pomiędzy Europą Środkowo-Wschodnią i Europą Zachodnią. "Dziewiątka Bukareszteńska" nie ma żadnej wspólnej tożsamości czy polityki, tak jak w 1939 roku nie miała jej Mała Ententa. Węgry przy pierwszej lepszej okazji pójdą pod Rosjan, nawet pod Putina, tak jak w 1939 roku poszły pod Hitlera. Czesi i Słowacy pójdą pod Niemców, Bałtowie pod Niemców albo pod Amerykanów, jeśli będą mieli wybór. Ale jak już napisałem, dobrze że to wszystko dzieje się pod Bidenem i Demokratami. Trump i najbardziej przez niego zwasalizowani politycy Partii Republikańskiej wzywają dziś do natychmiastowego przerwania amerykańskiej pomocy dla Ukrainy. Do natychmiastowego oddania Europy Putinowi. Wiara w to, że Polska będzie przy tej dystrybucji wpływów pominięta, jest wiarą idiotów. Skąd jednak to partyjne zacietrzewienie sporej części Polaków? Otóż suwerenność zbyt wielu w Polsce kojarzy się wyłącznie z suwerennością wobec sąsiada z klatki schodowej, z innego gospodarstwa, z innej partii. Kargul suwerenny wobec Pawlaka, Kaczyński suwerenny wobec Tuska, Waszczykowski suwerenny wobec Sikorskiego. Oto horyzont suwerenności w wyobrażeniu PiS i nie tylko, bo to sięga daleko ku centrum, ku lewicy, właściwie we wszystkie strony. Naród, którego elity tak wyobrażają sobie suwerenność prawdziwej suwerenności mieć nigdy nie będzie. Unia mogła (choć nie musiała, bo to konstrukcja bardzo skomplikowana i wielu było chętnych do jej wykorzystania, czasem lepiej od nas znających się na europejskiej polityce) być instrumentem polskiej suwerenności. Tak się jednak nie stało. Po roku 2015 wykorzystaliśmy pierwszą okazję, żeby ten instrument połamać, podeptać, wyrzucić na śmietnik. Wojna na Ukrainie wydaje się wielu jeszcze lepszą okazją, żeby Unii Europejskiej w ogóle się pozbyć. Cieszymy się z roli prostego wasala, bo skomplikowana rola rozgrywającego wielu z nas wydaje się zbyt trudna do wyobrażenia.