Zawarł później ten wątek w jednym z opowiadań, zdaje się zresztą, że właśnie nad nim wtedy, gdy rozmawialiśmy, pracował. Mnie z kolei ta rozmowa przypomniała się, kiedy cyzelowałem fragment swojego "Zgreda", poświęcony Wałęsie. Teraz Wałęsa znowu na topie. Zbiera oklaski w Cannes, jest na okładkach tygodników, zapraszają go do mediów, pozwalając bez końca robić to, co facet najbardziej w życiu kocha - mądrzyć się na każdy temat. Mnie to złości i irytuje. Uważam, że Wałęsy nie ma co nadymać i robić o nim filmów. Wałęsa to blaga, kreacja medialna, zmyślenie, w które usiłuje się wpisać zagubiony w meandrach swego losu "były". Nic, na dłuższą metę. Prawdziwy jest Bolek. I to jego trzeba czcić, jemu postawić pomnik i o nim film zrobić. Poważnie, to nie jest żadna intelektualna prowokacja. TW Bolek zasłużył na pomnik. TW Bolek był tym, czego Polska wówczas potrzebowała, zesłanym przez Opatrzność cwaniakiem, który swym chłopskim sprytem mógł podleźć tam, gdzie przeleźć się nie dało. Gdyby Bolek był Wałęsą WTEDY, to by go zwyczajnie nie było. Załatwiliby go jak Tadeusza Szczepańskiego, jak Pyjasa. Gdyby w stoczni w sierpniu 1980 roku stanął na czele strajku Wałęsa, ten zmyślony i okadzany teraz, to by rodzimi komuniści albo ruscy stocznię zbombardowali i tyle by było. Dokładnie tak, jak się tego bał, wzywając do poddania strajku, sędziwy kardynał Wyszyński. Wszystko mogło się udać właśnie dlatego, że na czele tego strajku stanął właśnie Bolek, celowo tam podrzucony przez bezpiekę, przekonaną, że go prowadzi na pasku. Tylko to poczucie bezpieczeństwa, jakie dawała komunistom świadomość, że w trzech z czterech głównych strajkowych ośrodków na czele "Solidarności" ustawić jej się udało swoich konfidentów, zadecydowało o powodzeniu całej sprawy. Bo tamta sytuacja nie wymagała bohatera. Z bohaterami sowieci radzili sobie koncertowo, użyźniali nimi doły z wapnem albo gnoili na całe życie. Tamta sytuacja wymagała cwaniaka. Cwaniaka, który miał o sobie niewiarygodnie wysokie wyobrażenie (jakże się śmieli stoczniowcy, opowiadają o tym w filmie Brauna, gdy świeżo przybyły ze wsi Bolek co sobie popił, to im powiadał, że, zobaczą, on jeszcze kiedyś będzie Polską rządził!) i darł się do góry z tym uporem, na jaki potrafią się zdobyć tylko ludzie przychodzący z najbardziej zapadłych chałup. Cwaniaka, który, jak na chłopa przystało, ponad wszystkie moralne przykazania przedkładał to najważniejsze: że trzeba wygrać, "swoje ucapić". Cwaniaka, który się szybko połapał, że po stronie partyjnej kariery nie zrobi, że tam już wszystko zablokowane na pokolenia - a z kolei, że aby zrobić karierę w opozycji, musi być w układzie z bezpieką. Jeśli odcedzimy żywiołowy słowotok Wałęsy z bełkotu, to, do dziś, co okażę się najwcześniej powtarzać? "Oszukałem ich". Oczywiście! Oficerom prowadzącym w głowie się nie mieściło, jakie ambicje nosi w sobie prosty wsiór, który karierę zaczął od "wygrywania w totka" drobnych sum za donosiki na kolegów ze stoczni, a potem usłużnie przedstawiał się jako ten, bez którego nad opozycyjnym ruchem nie zapanują - no bo tylko on, siedząc tam, gdzie z dyskretną pomocą bezpieki zasiadł, może wyeliminować tych różnych Gwiazdów, Rozpłochowskich i innych ekstremistów, spacyfikować te dziesięć milionów... Tylko niech go nie naciskają, niech mu dadzą czas i swobodę działania. Niemoralne? Moralność rzadko idzie w parze z sukcesem, chyba że mówimy o narracjach filmowych czy literackich. Podkładanie komuś faszerowanego siarką barana nie jest moralne, jest skuteczne. Bolek bezpiekę i jej mocodawców przekręcił koncertowo, zarazem dzięki nim osiągając wyeliminowanie wszelkiej konkurencji do przywództwa "Solidarności", nagrodę Nobla, bezpieczeństwo osobiste - no bo w internacie ani po wypuszczeniu z niego już go spuścić w kanale portowym nie mogli - i pozycję jedynego faceta, któremu mogli komuniści oddać władzę, gdy już ją oddać musieli. A musieli, bo ich wpuścił w stan wojenny i "operację renesans" (kto ciekaw, niech doczyta), bez której stan wojenny musiał się skończyć upadkiem komuny, a która nie mogła się odbyć, gdy im nagle bryknął i zostawił na lodzie z przygotowaną już do "odnowicielskiego" zjazdu halą Oliwii. Gdybym ci ja był rycerzem, też bym miał chama, truciciela w pogardzie. Ale nie jestem, i przecież mało kto z nas jest - wszyscyśmy takie same wsiowe nasienie, jak Bolek, i powinniśmy jego spryt podziwiać. Cóż to za piękna, mitologiczna wręcz opowieść. Nie o Prometeuszu, Prometeusze źle kończą - "o chłopie, co Diabła wyonacył" (tak nawiasem, specyficznie polski i najbardziej charakterystyczny wątek naszych ludowych opowieści). Zresztą nie tylko Diabła. Wielkość i tragizm życiorysu Bolka na tym właśnie polega, że on "wyonacył" wszystkich. Wydudkał i swych towarzyszy z podziemia, i strajkujących, którym przewodził, i bezpiekę, której udawał że służy, i intelektualistów, co się szykowali na jego karku podjechać do władzy, i "popaprańców" którzy chcieli z niego zrobić taran dla narodowo-katolickiego powstania, i nas wszystkich, rodaków, i w końcu, na uwieńczenie tej chłopskiej kariery, siebie samego. Siebie samego, bo przy całym nadludzkim sprycie i talencie do "wyonacania" jednego Pan, posyłając nam go jako narodowego cwaniaka opatrznościowego, nie dał Bolkowi ani za grosz: nie dał mu umiejętności wytłumaczenia się z własnego sukcesu. Smok padł, ale jak się teraz przyznać, że od zadanej podstępem siarki? W kraju, gdzie się czci od pokoleń wariatów rzucających się w chwili klęski do rzeki albo wysadzających z cała redutą w powietrze, na świeżych grobach Armii Krajowej i "polskich panów" z Katynia, opowiedzieć narodowi jak to naprawdę było, pochwalić się, jak się sprytnie wyłudziło od smoka kasę, mieszkanko, lift motorówką, a potem się go załatwiło i dobrało mu do skarbca? Nie był w stanie. Wbrew temu, co sobie opowiadamy, w dziewięćdziesięciu procentach jesteśmy z tej samej chłopskiej gliny, co Bolek, więc gdyby tylko miał odwagę powiedzieć - tak, pewnie, podpisałem, udawałem, przecież by mnie inaczej zabili, no i co, patrzcie, jak ich wyrolowałem! - to byśmy się może zakochali w Bolku tak szczerze, jak na to zasłużył. No, ale gdyby on miał odwagę, to by nie został Bolkiem. Zostałby od razu Wałęsą i zginąłby młodo, chwalebnie i pięknie, jak ci z barykad, i równie jak oni bez żadnego praktycznego pożytku dla narodu. Więc jak smok padł, to szewc poszedł z zaparte, zaczął udawać rycerza, popalił teczki, zakłamał wszystko do cna, zagubił się w tych kłamstwach i jeszcze wciągnął w nie całe "elity"... I jak już w końcu tak się zaplątał, że go wszyscy mają z jego bredzeniem wyżej uszu, to zajęczał: panie Głowacki! Panie Wajda! Wymyślcie mnie, wymyślcie, po swojemu, po pańsku, jak to ze mną było, bo już sam nie wiem! I wymyślili. Ale kiepsko, bo tak banalnej blagi dobrze się wymyślić nie da. Wymyślili Wałęsę, tak posągowego − by zacytować, co Mozart w sławnej sztuce mówi o bohaterach heroicznych oper − jakby srał marmurem. Żal ściska, jak się o tym pomyśli. To mógłby być taki piękny, założycielski mit dla Polski odrastającej po zagładzie z chamskiego korzenia. I wszystko zmarnowane, zmienione w grafomanię, w lukrowany zadęciem pic i fałsz... Rafał Ziemkiewicz