Mniejsza o iście gierkowski w swym mechanizmie, podniesiony tylko do monstrualnych rozmiarów absurd, jakim jest wożenie na cztery dni w miesiącu całego europarlamentu, tysięcy osób i skrzyń z dokumentami, a przez resztę czasu utrzymywanie gargantuicznego budynku ze wszystkimi jego służbami pod parą w oczekiwaniu na tak rzadkich gości. Na ten nonsens idą miliony i nikt nic nie może zmienić, bo dla Francuzów i Niemców rzecz jest prestiżowa. Pal diabli śmieszność Jerzego Buzka, paradującego codziennie rano do swego biura po czerwonym dywanie w asyście sześciorga (!) operetkowo umundurowanych portierów, pal diabli te szwadrony tłumaczy, symultanicznie przekładających błahy słowotok z każdego z dwudziestu siedmiu oficjalnych języków na dwadzieścia sześć pozostałych, te tłumy świetnie płatnych asystentów, szatnych, podczaszych, koniuszych i diabli wiedzą jak ich jeszcze zwać. Pal diabli nawet zupełnie rozbezczelnione złodziejstwo europasibrzuchów, zdemaskowane ostatnio dziennikarską prowokacją "Sunday Times" - trudno się dziwić, skoro unijne organa już kilkakrotnie zupełnie bezwstydnie ucinały dochodzenia w sprawie praktycznie udowodnionej korupcji i nepotyzmu, a - jak to pisał staropolski poeta - "gdy występków nie karzą, grzeszyłby, kto by dobrze czynił". Ale, można rzec, parafrazując powieściowego Mateusza Bigdę, "Europa bogata, wytrzyma". Za tą śmieszno-straszną fasadą kto się dłużej przygląda, zobaczy oblicze potwora naszych czasów - "Bestię plugawą, imion wszetecznych pełną". Najczęściej z tych imion używane brzmi "neoliberalizm", ale jest to miano bardzo nieadekwatne. "Neosocjalizm" albo "neomarksizm" byłyby trafniejsze. Czyli, mówić krótko - świat uwłaszczonej nomenklatury. Różnymi drogami szły do niego lewicowe z pochodzenia oligarchie po obu stronach żelaznej kurtyny, i na różnych etapach jest ta budowla w rozmaitych krajach Zachodu. Znacznie bardziej zaawansowana w Niemczech i Francji, nieco mniej w krajach anglosaskich. Ale generalna sytuacja wszędzie jest mniej więcej taka sama. Po wierzchu - fasadowa demokracja, oferująca do wyboru "liberałów" - mnożących antyrynkowe regulacje i stale zwiększających udział państwa w redystrybucji dochodów, "socjaldemokratów" - z grubo wypchanymi portfelami akcji, i "chadeków", którzy nawet by się nie umieli przeżegnać. Do głębi zaś - samonapędzająca maszyneria, w której władza produkuje pieniądze, a pieniądze produkują władzę. Kto się urodzi w rodzinie bezrobotnych, zostanie bezrobotnym, i jego dzieci kiedyś też pójdą od razu na "socjal"; kto się urodzi wyższym sferom, ma gwarancję dla siebie i potomstwa, że nigdy nie straci uprzywilejowanego statusu. Warstwa średnia zanikła lub zanika, regularnie przegłosowywana przez otumaniony medialną potęgą nowożytny plebs, wygłosowujący sobie coraz więcej chleba i igrzysk; równość szans, wolność wyboru, wolność gospodarcza i inne cnoty republikańskie - w zaniku. Słowem, jak to zwięźle i celnie podsumował Lech Jęczmyk: "ze starcia socjalizmu z kapitalizmem zwycięsko wyszedł feudalizm". Ten neosocjalistyczny system czuje się niezagrożony, bo opozycja, którą sam przeciwko sobie wyprodukował, domaga się uparcie tego, co go wzmacnia. Bo zachodnie elity wciąż tkwią w lewicowym oduraczeniu, nie pozwalającym im spostrzec krzyczącego, horrendalnego błędu, jaki tkwi w głównym jej ideologicznym założeniu. I podstawą jej działań wciąż pozostaje przekonanie, że jeśli się państwo demokratyczne wyposaży w prawo redystrybucji dochodów, to będzie ono wykorzystywać to prawo do transferowania bogactwa od bogatych, których jest mniej, do biednych, których jest więcej. No bo wygrywać będzie większość, a więc... logiczne? Może i logiczne, ale w rzeczywistości jest odwrotnie. Wybory wygrywa, owszem, ten, kto ma więcej głosów - ale skoro, jako się rzekło, klasa średnia (czyli równi sobie i materialnie niezależni) przytłoczona została przez obdarzony nadmiernie szeroko rozdanym prawem głosu plebs, to to, kto zdobędzie więcej głosów, zależy od tego, kto zdobędzie poparcie, mówiąc umownie, bogatych. Aby zagrać o miliony głosów, musisz mieć za sobą banki, grupy finansowe, koncerny medialne, globalne korporacje. Więcej takich "baronów" cię wsparło - więcej głosów. Więcej głosów - większa władza, umożliwiająca kupowanie poparcia kolejnych "baronów". W ten sposób połączenie demokracja - redystrybucja sprawia, że nowoczesne państwo demokratyczne transferuje bogactwo od licznych i coraz liczniejszych biednych do wąskiej grupy bogaczy. Wszelkimi metodami: w użyciu się dotacje i subwencje z wyciśniętych z obywateli podatków, cła, monopole, przymus konsumencki, cokolwiek ludzkość dotąd wymyśliła, i pewnie sporo knypów nowych, ogółowi nieznanych. To nie jest błąd systemu; to jego zasada. To nie jest tak, że akurat wybraliśmy złego polityka, który faworyzuje "baronów", oligarchów, kosztem interesu społecznego - ale jak wybierzemy dobrego, to wszystko wróci do porządku. Nie wróci, bo każdy, kto bierze udział w tej grze, musi grać na "baronów" właśnie, inaczej w ogóle nie ma szans na wygraną. Nie podoba ci się ten system? Możesz przystąpić do nowej lewicy, która skieruje twoją energię na "prawa homoseksualistów", albo przeciwko "globalnym zmianom klimatycznym", no i oczywiście przyuczy, byś na wszystkie bolączki domagał się tradycyjnego lewicowego lekarstwa, czyli więcej państwa, przepisów, urzędników. W ten sposób zostaniesz lewicowym pożytecznym idiotą, który cokolwiek zrobi, utwierdzi tym władzę wielkich tego świata i napędzi im kolejnych milionów. Możesz też przystąpić do nowej prawicy, która skieruje twoją energię na walkę z imigrantami, z pedałami i murzynami i nauczy, żebyś domagał się więcej państwa, tylko "narodowego". Chcesz zachować rozsądek? Możesz walczyć o racjonalizowanie wydatków i stabilność budżetową, o mniejsze wydatki i mniejsze podatki, poprawę konkurencyjności - co, jeśli do tego prawicowy program ograniczyć, pomijając fundamentalne wartości republikańskie, o których zaniku pisałem przed chwilą, też jest tylko wzmacnianiem oligarchii. Lewicowym, prawicowym czy liberalnym, ale pożytecznym idiotą, tak czy owak, cię uczynią i wmontują w odpowiednie miejsce maszynerii. Trzeba było dwustu lat, by zmiażdżywszy starą arystokrację o rodowodzie ziemiańskim, nowa, wyniesiona mniej lub bardziej rewolucyjnymi metodami, zajęła jej miejsce i mocno chwyciła światu cugle. Po korytarzach strasburskiego Pomniejszego Babilonu przechadzają się cienie uczestników Kongresu Wiedeńskiego, i, jako żywo, czują się tu znakomicie. Pytano mnie wczoraj na promocji "Wkurzam salon" o deklaracje prawicowości i lewicowości, a ja nie wiedziałem, co powiedzieć. Musiałbym długo opowiadać o tym, co mi chodziło po głowie podczas zwiedzania Pomniejszego Babilonu. Bestia łypnęła na mnie okiem, i jeśli nawet odnotowała mój bunt, to ledwie pobłażliwym półuśmiechem. Nie zaszkodziłbym jej nawet, gdybym jej w sztrasburskich korytarzach podłożył bombę; najwyżej pokiereszowałaby część z Bogu ducha winnych dwunastu tysięcy sprzątaczy, kelnerów i techników obsługujących otwartą przez cztery dni w miesiącu pomniejszą siedzibę europarlamentu. A ja mogę podłożyć najwyżej felieton albo książkę. Bestia się tym nie przejmuje do tego stopnia, że stać ją nawet, żeby mnie zaprosić, opłacić samolot, hotel i rieslinga... Co jej tam, łaskawa jest. Bo jak każda potwora w dziejach wierzy święcie, że jest wieczna. Nie dostrzega rozkładu i absurdu, który produkuje. Jest jak specjaliści z Lehman Brothers, którzy samym sobie i swoim szefom udowodnili matematycznie, że system "destylowania" jednych długów w drugie, a tamtych w znowu kolejne może działać w nieskończoność. Znajomy matematyk zapewnił mnie, że i tak bym nic z tego dowodu nie zrozumiał, ale wedle jego wiedzy jest on nie do podważenia - a krach bankowy dowodzi tylko tego, że świat jest głupi i nie zna matematyki. Bogu dzięki, "wciąż mamy wielu analfabetów i w tym nasza jedyna nadzieja", jak napisał kiedyś Dmowski. Ale tego bestyja nie rozumie. Więc łaskawa. A jedzenie i wino w Strasburgu - co tu gadać, po prostu pyszne. Rafał Ziemkiewicz