Obóz postsolidarnościowy przez lata przyzwyczaił się do opowiadania o Moskwie jako potencjalnym agresorze, do formowania wobec niej kolejnych pretensji i oskarżeń. "Z Rosją trzeba twardo" - mówił na początku swej kadencji Lech Kaczyński. Mieliśmy najgorsze spośród państw Unii Europejskiej stosunki z Rosją, a nie brakło i publicystów i polityków, którzy jeszcze chcieli grzać w tym kotle. Więc teraz przedstawiciele tego obozu, zarówno ci z PO, jak i ci z PiS, nie wiedzą, co robić, gdy Putin i Miedwiediew wyciągają dłoń. Ba, sprawiają wrażenie, że nie za bardzo nawet wiedzą, dlaczego wyciągają... A dlaczego wcześniej nie wyciągali? Bo dzieliły nas sprawy strategiczne. Moskwa źle patrzyła na polskie działania w obszarze poradzieckim. Putin "zbierał" dawne republiki ZSRR, polska dyplomacja - przeciwnie, starała się, by od Moskwy były jak najdalej. Spektakularnym tego przykładem była Pomarańczowa Rewolucja na Ukrainie. Dziś ten punkt zapalny już nie istnieje. Na Ukrainie prezydentem jest Wiktor Janukowycz. Innym przykładem była Gruzja. Ale i tam sytuacja zmierza w kierunku odpowiadającym rosyjskim oczekiwaniom. Wprawdzie prezydent Saakaszwili ma władzę, ale nikt już nie mówi o wejściu Gruzji do NATO czy o bliższym wiązaniu jej z Zachodem. Kolejnym źródłem konfliktu była sprawa tranzytu rosyjskiego gazu na Zachód. My sprzeciwialiśmy się bałtyckiej rurze, czyli gazociągowi North Stream, a także południowej nitce South Stream. Temat ten jest już raczej nieaktualny - na nic nasze sprzeciwy: Rosjanie wraz z Niemcami, finansowani przez amerykańskie banki, przystąpili do budowy rury. Tu też ponieśliśmy porażkę. Trzecim elementem sporu była nasza polityka wewnątrz Unii. Polska próbowała tu budować grupę państw antyrosyjskich, co stanowiłoby jakąś namiastkę kordonu sanitarnego. Ale to się nie udało, Litwa i Łotwa to było za mało, w Unii zwyciężył pogląd Sarkozy'ego i Angeli Merkel, że z Rosją trzeba dobrze współpracować. A na dodatek w Stanach Zjednoczonych wygrał Obama, a przegrał Bush. Ten telegraficzny przegląd polsko-rosyjskich spraw spornych pokazuje, że nie są już one sporne. Bo Rosja we wszystkich tych obszarach osiągnęła to, co chciała. Paradoksalnie, wszystkie te nasze porażki otworzyły w stosunkach polsko-rosyjskich nowe możliwości. Rosja ma kłopoty skali globalnej - wojujący islam u bram, ekspansję chińską, kulejącą gospodarkę - potrzebuje więc zachodnich pieniędzy i technologii. Do tego dorzućmy jeszcze jeden element - ten kraj czuje się coraz bardziej związany z Zachodem. Rosjanie (ci bogaci, ale jest ich wystarczająco dużo) chętnie tam jeżdżą, inwestują, wysyłają dzieci na studia. Rosja się okcydentalizuje i zbliżenie do Zachodu, obok odbudowy państwa, jest głównym czynnikiem legitymizującym rządzącą ekipę. Więc, jeżeli ma się tak wielkie cele przed oczami, czyż nie warto wyciągnąć ręki do kraju, który gdzieś tam jest po drodze? Zamknąć niepotrzebny front? Ha! Tylko że Polska to kraj o skomplikowanej duszy. Tu nie ma tak łatwo. "Dziś to Rosjanie dyktują nam święto" - mówiła z pretensją pani Elżbieta Jakubiak, komentując moskiewską defiladę z okazji 65-lecia zakończenia II wojny światowej. Szkoda tylko, że nie wyjaśniła, jak powinno ono wyglądać, żeby było dobrze. Może bez maszerujących polskich żołnierzy? A może bez polskiej delegacji, bo - jak wiadomo - dla PiS (a i dla wielu z PO) II wojna światowa skończyła się w roku 1989. Dajmy spokój pani Jakubiak, bo parę godzin później jej szef Jarosław Kaczyński wygłosił pre-prezydenckie orędzie, w którym powiedział, że wyciąga do Rosjan dłoń. Oto mamy więc PiS - w szpagacie. Nawet rozsądny zazwyczaj Bronisław Komorowski gubi się w tym wszystkim i, będąc w Moskwie, sformułował taką opinię: "Prawdę o Katyniu trzeba ujawnić w pełni, rozliczyć czas stalinowski i rozpocząć pisanie dobrego rozdziału w relacjach polsko-rosyjskich". Przepraszam bardzo, czegóż jeszcze istotnego o Katyniu, co zmieniłoby naszą opinię, możemy się dodatkowo dowiedzieć? Historycy, którzy sprawą się zajmują, twierdzą zgodnie, że praktycznie najważniejsze dokumenty są im znane. Więc o co kruszyć kopie? Ale, jak się dowiadujemy, ujawnienie "całej prawdy" o Katyniu polegać ma na tym, że mają ją również poznać Rosjanie, bo "jest to im potrzebne". Chylę czoła przed marszałkiem Komorowskim - ale chętnie bym się dowiedział, jak on tę operację sobie wyobraża? Jak wyobraża sobie "rozliczenie czasu stalinowskiego" w Rosji? Jaki ma na to wpływ? Jakie instrumenty? Będzie to jakoś kontrolował? W tych słowach widzę zagubienie i pewną bezradność. Marszałek jest spętany - czuje potrzebę wygłoszenia utartej formuły, że Katyń, że krzywdy, bo pewnie się boi, że jak tego nie powie, to w kraju skoczą mu zaraz do gardła, że nie jest patriotą. Więc, na wszelki wypadek... Do tego dorzucił zdanie, że czas "rozpocząć pisanie dobrego rozdziału w relacjach polsko-rosyjskich". Pięknie, tylko co on przez to rozumie? Jak ten rozdział sobie wyobraża? Czy tak jak stosunki niemiecko-rosyjskie, gdzie Gazprom jest udziałowcem Ruhrgas? Czy jak stosunki rosyjsko-brytyjskie, gdzie Rosjanie nie tylko mają piłkarskie kluby, ale i rządzą w jednej z ważniejszych gazet? Oto skala wyzwania - kręcimy nosem na Rosjan, że oni do pojednania jeszcze nie są gotowi, bo nie obejrzeli "Katynia" i ten Stalin jakoś nie do końca potępiony. A my? Wyobraźmy sobie, że Rosjanie wchodzą do Orlenu i Lotosu, kupują nieruchomości, mają własne banki i na dodatek są właścicielami wielkiej gazety... Czy na taką sytuację nasze elity (nie mówię o "zwykłych" Polakach, bo "zwykły" Polak wyczuje każdego dolara na pół kilometra) są psychicznie przygotowane? Sądzę, że nie. Sadzę, że wciąż tkwią w świecie, który same zbudowały. Świecie, w którym słowo Katyń zastępuje wszystko. I uwalnia od wszystkiego. Robert Walenciak Powyższym tekstem rozpoczyna komentowanie rzeczywistości na stronach INTERIA.PL red. Robert Walenciak, zastępca redaktora naczelnego "Przeglądu".