Polska - Szwecja. Czy nie jest przyjemnie wcześniej pokłócić się o historię?
Spory przed meczem Polska - Szwecja o to, co zagrabionego z potopu Szwedzi powinni nam oddać, tchną surrealizmem i na pewno, nawet w formie żartu, nie powinna ich toczyć sędzia Trybunału Konstytucyjnego. Ale jednak cieszy mnie to, że wciąż potrafimy kłócić się o historię przy różnych okazjach. W końcu nie brakuje w Polsce takich, którzy chcieliby ją wymazać lub całkowicie zastąpić bajkowymi narracjami. Wtedy spieralibyśmy się o smoki i krasnale.
Ludzie przyjmują role, także w polityce. Krystyna Pawłowicz przyjęła rolę atencjuszki. Przyciąga uwagę i wściekłość, i prowokuje, by przyciągać jej więcej. Wątpię, czy "szwedzki żart" o zwrocie dóbr przed meczem, przede wszystkim dzieł sztuki, zagrabionych 360 lat temu podczas potopu, wypowiedziany, na przykład, przez któregoś z piłkarzy, czy nawet któregoś z bardziej umiarkowanych polityków, wzbudziłby takie emocje. Wszyscy by wiedzieli, że to wygłup dla podgrzania atmosfery.
Merytorycznie, oczywiście ślad prawdy w tym jest. Historycy, ale także ministerstwa kultury, ponoć toczą od lat jakieś tam negocjacje w sprawie przynajmniej części eksponatów. Z drugiej strony, ktoś może powiedzieć: było sobie nie wybierać królów ze szwedzkiej dynastii, pchając Polskę w ich konflikt rodzinny. A przede wszystkim było skuteczniej walczyć i nie mieć zdradzieckiej elity politycznej, a sienkiewiczowski pan Kmicic mógł przeżyć nawrócenie trochę szybciej. Wtedy sam tych wszystkich Szwedów by powybijał i jeszcze ich najechał w Sztokholmie, teraz to oni by chcieli zwrotów.
Historyczne podgryzania i prowokacje przed meczami nie są niczym nowym (abstrahując od tego, że sędziowie TK nie powinni ich prowadzić), ale w całej tej awanturze w szklance szwedzkiego głogu ucieszyło mnie to, jak żywą dyskusję sprawa wywołała. Jednak to miłe, że całkiem liczna grupa Polaków jest w stanie toczyć spory o to - opłakane w skutkach - wydarzenie sprzed 360 lat. W końcu w Polsce nie brakuje ekip politycznych, które chcący albo niechcący dążą do tego, byśmy mieli historyczną pamięć warzywa.
Zresztą problem powstał nie tylko w Polsce i narasta od lat. To nie kto inny jak premier Tony Blair, prawnik po Oxfordzie, sam mający angielską historię w małym palcu, chciał udusić finansowo brytyjską mediewistykę. U nas nauczanie historii wyjątkowo po macoszemu traktował premier Donald Tusk - z wykształcenia historyk. Rządząca dziś prawica niby na nauczanie historii stawia, ale wysyła sygnały, że najchętniej uczyła by tego, co dla niej wygodne, albo co wygląda należycie pobożnie - bardzo mi przykro, ale jak się nie powie, że masoneria miała spore zasługi dla Polski, a Watykan nie zawsze był naszym "best friendem" (choć czasem był) to się po prostu historię fałszuje.
Przewodniczący Koalicji Obywatelskiej, podobnie jak kilku jego podwładnych, już bez większych ogródek zapowiadał, że z finansowaniem historii by skończył. Dla lewicy historia to wróg. Nic dziwnego, starzy postkomuniści najchętniej by ją zapomnieli, a młodzi tęczowcy próbują napisać w jej miejsce bajkę, w której historia cywilizacji, a państwa polskiego w szczególności, sprowadza się do prześladowań rozmaitych mniejszości, szczególnie osób niebinarnych, a jedyny wniosek z historii jest taki, że teraz rozmaite lewicowe towarzystwa muszą dostać jak najwięcej pieniędzy by sprawę tę należycie po wiekach odkręcić.
Wydaje mi się, że się ta orka - szczególnie tym ostatnim - nie uda. Spory, także przed meczami, na to pokazują. A już wkrótce wyścig Tour de France. Czy nie wypadałoby wcześniej tego i owego wcześniej Francuzom wypomnieć?