Wypowiedzi najważniejszego polityka w Europie, Angeli Merkel, wyjaśniają bardzo wiele. Określiła ona przyszłość Unii jako organizmu elastycznego, o różnych prędkościach. Tę opinię podziela Frans Timmermans, wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej, przedstawiciel europejskiej lewicy. O tych prędkościach mówił w Monachium, podczas Konferencji Bezpieczeństwa. To było ważniejsze, niż mglisty apel, żeby kraje Unii pomogły Komisji w sporach z Warszawą... Dorzućmy do tego jeszcze jeden istotny głos - niedawną rezolucję Parlamentu Europejskiego, przewidującą powstanie budżetu strefy euro i stanowiska jej ministra finansów. Koniec, kropka. W ten sposób, w bliskiej przyszłości, Polska znajdzie się w takiej sytuacji - że co prawda wciąż będzie członkiem Unii, ale będzie to już luźna struktura, bo tak naprawdę w jej wnętrzu działać będzie super-Unia, gdzie zapadać będą najważniejsze decyzje. I gdzie będą pieniądze. Oczywiste jest przecież, że jeżeli powstanie budżet strefy euro (a ta strefa to 90 proc. gospodarczej siły Unii), to nie będą to nowe pieniądze, pochodzące z nowych podatków. To będą pieniądze z dotychczasowego budżetu Unii, tego którego Polska jest rekordowym beneficjantem. Więc już nie będzie. Bo nie będzie z czego brać. Te miliardy przejdą do dyspozycji ministra finansów eurostrefy. Politycznie, Unia też będzie inna - jej rdzeń organizował się będzie wokół Berlina, to będzie główna stolica eurostrefy, natomiast te państwa, które nie będą chciały blisko współpracować, będą funkcjonować gdzieś na poboczu. Mając na Unię niewielki wpływ. Będą w strefie wolnego handlu. I to wszystko. Taki będzie efekt polityki zagranicznej PiS-u, który jest gotów poświęcić wszystko, nawet rolę Polski w Europie, byle tylko nikt nie patrzył im na ręce w polityce wewnętrznej. To zresztą w Monachium, między wierszami, wypominał ministrowi Waszczykowskiemu Timmermans. Jemu taki biznes nie mieścił się w głowie. Ha, ha - słyszę już ten śmiech. Merkel i Timmermans mogą sobie mówić co chcą, w Holandii wygra prawica, we Francji - Marine Le Pen, i te wszystkie plany Unii różnych prędkości wezmą w łeb, bo Unii nie będzie. Oczywiście, można przyjąć ten wariant. Uznać go za prawdopodobny. Owszem, mało prawdopodobny, ale przecież nie niemożliwy. Ale cóż wówczas się zdarzy? Rozpad Unii oznaczać będzie jej fragmentaryzację. Czyli, organizowanie się wokół najsilniejszych państw mniejszych grup. Najważniejszą z nich będzie grupa, która zorganizuje się wokół Niemiec. Innymi słowy, Niemcy wrócą do dawnej idei sprzed ponad 100 lat budowy Mitteleuropy, czyli swej wielkiej strefy wpływów (przede wszystkim gospodarczych, a potem - politycznych) rozciągających się na Europę Środkową. Wyszehrad, Międzymorze, te wszystko będą użyteczne narzędzia, opisujące grupę państw ściśle współpracujących z Niemcami. Ale już nie na zasadzie dzisiejszej Unii, gdzie mamy instytucję takie jak Komisja Europejska, które łagodzą zapędy najsilniejszych, tylko na prostej zasadzie silnego i słabego, czyli pielgrzymowania do Berlina. Nie miejmy złudzeń, to będzie wyglądało mniej więcej tak, jak z ogłoszonym jako wielki sukces rządu ściągnięciem Mercedesa do Jaworu. Niemcy wybudują tam fabrykę silników, a Polska, za obietnicę stworzenia 300 miejsc pracy, dopłaci 18,7 mln euro. Co złośliwi szybko podsumowali stwierdzeniem, że płacimy za jedno miejsce pracy 62 tys. euro, czyli 270 tys. zł (i wcale bym się nie zdziwił, gdyby okazało się, że te miejsca zajmą głównie pracownicy z Ukrainy). Tak czy inaczej Polska znajdzie się pod jeszcze większym wpływem Berlina - jako istotny fragment niemieckiej strefy gospodarczej. To nie musi być nic złego, ale na pewno nie będzie to coś, o co PiS-owi chodzi. Jarosław Kaczyński od lat, przynajmniej werbalnie, występuje przeciwko rosnącym wpływom Niemiec w Europie. Tylko że jego polityka osłabiania Unii przynosi właśnie wpływ odwrotny od zamierzonego. Zresztą, może przesadzam, ulegam polonocentryzmowi, może Kaczyński nie ma żadnego wpływu na Unię, nikt tam nie zwraca uwagi na krzykacza, wzrost znaczenia Niemiec w Europie to efekt ich siły gospodarczej, i tyle... Aha, jeszcze jest jedna możliwość rozwoju sytuacji w Europie - załóżmy, że przy ewentualnym rozpadzie Unii, Polska będzie chciała zachować maksymalną niezależność od Niemiec. To w sposób naturalny rzuci ją w stronę Rosji. I pójdziemy drogą Orbana. Putin przyjmie nas dobrze, wybaczy bratniemu narodowi słowiańskiemu chwilowe zachłyśnięcie się Zachodem, obniży cenę gazu... Przez lata całe żelazną zasadą polskiej polityki zagranicznej było budowanie jedności Zachodu, spoistości Unii. Bo to gwarantowało nam bezpieczeństwo, i dostęp do funduszy unijnych, rozwój gospodarczy. No to teraz będzie inaczej.