Przeczytałem właśnie w "Dzienniku" wywiad z posłem Koźlakiewiczem. Poseł rzuca mocnym słowem, rozdziera szaty i grozi, że jak partia-matka i zła ustawa zmuszą go do sprzedaży firmy, to on zrzeknie się mandatu poselskiego. Przeczytałem, struchlałem i zadałem sobie pytanie: "Czy polski parlamentaryzm przeżyje bez posła Koźlakiewicza?". Jeśli mam być szczery, to jakoś nie zapamiętałem posła Koźlakiewicza z płomiennych mów, wielkich projektów ustawowych czy mrówczej pracy. Dla pewności spojrzałem jeszcze w jego sejmowe statystyki, które potwierdziły me niecne domniemania. Poseł Koźlakiewicz, który tak nie chce rozstać się ze swą fermą drobiu (czemu zresztą trudno się dziwić, bo przynosi mu ponad 27 milionów przychodu rocznie), przez ostatnich osiemnaście miesięcy wygłosił sześć wystąpień (przeciętna to jedno na trzy miesiące), złożył kilkanaście interpelacji i przynależał do dwóch umiarkowanie aktywnych komisji. Gdyby był posłem zawodowym, to jego bujna działalność kosztowałaby nas - podatników - lekko licząc coś pod pół miliona złotych. Ponieważ pobiera tylko diety, kosztowała nas pewnie koło połowy tej kwoty. Ale i tak zastanawiam się, czy warto gorączkowo przekonywać posła Koźlakiewicza, by broń Boże nie składał mandatu. Nie opisywałbym oczywiście tego nieszczęsnego posła Koźlakiewicza, gdyby nie to, że jest on przykładem jednego z wielu polskich parlamentarzystów, których aktywność jest - delikatnie mówiąc - umiarkowana. Ci biedacy dostają się na Wiejską z piątych czy szóstych miejsc listy, wciągnięci tam przez liderów, którzy dostają kilkudziesięcio, czy wręcz kilkusettysięczne poparcie. Z reguły bardzo narzekają na swe zagubienie i to, że są w parlamencie jakimiś nic nie znaczącymi trybikami. Snują się po Sejmie, przesiadują w restauracji, mówią, że to wszystko to strata czasu i w swej gminie, powiecie czy województwie mogliby w tym czasie zrobić dużo więcej, po czym, po czterech latach... znów startują. Czy nie warto by więc oszczędzić wszystkim tym pechowcom parlamentarnej udręki? Czy nie warto by zredukować naszej sejmowej gromadki? Mam głębokie przekonanie, że tak. To, że nasz średnio wielki, a nawet raczej mały kraik ma większą liczbę parlamentarzystów niż Stany Zjednoczone i prawie tak dużą jak Rosja, uważam za jakąś kompletną aberrację. Po latach spędzonych na wydeptywaniu sejmowych korytarzy, z ręką na sercu i bez grama taniego populizmu będę świadczył, że naszych 560 wybrańców narodu to naprawdę grono nadto rozrośnięte, a przez to - zestawiając liczby z osiągnięciami - rażąco bezproduktywne. Gdyby dokonać konstytucyjnej redukcji parlamentarnej trzódki do - powiedzmy - 200 posłów i 50 senatorów, można by się pokusić o przyznanie im naprawdę przyzwoitych, kilkunastotysięcznych pensji, a w zamian żądać pełnego poświęcenia i wysokiej wydajności. Ostrzejsza rywalizacja o miejsce w Sejmie pozwoliłaby staranniej oddzielić ziarno od plew, a wysokie zarobki dałyby posłów zadowolonych i nienarzekających na rozstanie z działalnością biznesową. Same plusy. Czyż nie? Konrad Piasecki