Jedynym godnym uwagi elementem raportu MAK jest sposób, w jaki Rosjanie zdecydowali się go ogłosić - gwałtownie przyśpieszając moment zamknięcia prac i bez zaproszenia do udziału w tym wydarzeniu jakiegokolwiek Polaka, nawet z tych "swoich". Było to demonstracyjne i bardzo dobitne pokazanie, gdzie MAK ma prawie 200 stron polskich uwag, których, rzecz oczywista - i to właśnie chciano pokazać - nikt w tak krótkim czasie nie mógł nawet uważnie przeczytać, a cóż mówić o ich analizowaniu. Była to oczywiście odpowiedź na fanfaronadę Tuska, który kilka tygodni temu nagle zapragnął popisywać się przed nami, jak to niby potrafi odważnie stawiać Putinowi: "ten raport jest w całości nie do przyjęcia", "są w Rosji siły zainteresowane ukryciem prawdy" i tak dalej. Rosjanie bardzo brutalnie przypomnieli polskiemu premierowi, skąd mu nogi wyrastają, i że wygrażać to może sobie swojej żonie, a nie "wielkiemu narodowi", z którym nas na dodatek dopiero co pojednał. Nie dość, że kompletnie przemilczeli w raporcie nawet istnienie wieży kontrolnej i jakichkolwiek służb rosyjskich, to jeszcze dobili gwóźdź, rzucając potwarz na śp. generała Błasika. Usłużne i zawsze potężne prorosyjskie lobby w zachodnich mediach roztrąbiło zaś na cały świat narrację o Polakach-idiotach szarżujących na katyńskie sosny po pijaku, przy zerowej widoczności, wbrew ostrzeżeniom systemów pokładowych - z tym większą skutecznością, że przez cały dzień nikt im w tym nie przeszkadzał, bo tutejszy rząd, dostawszy tak siarczyście w pysk, na całą dobę po prostu zamilkł. A kiedy wreszcie Tusk głos odzyskał, zaczął skamleć. W niczym już nie przypomina buńczucznego Tuska z 17 grudnia ubiegłego roku, który pozwalał sobie odrzucać rosyjski raport czy gromić nie wymienione z nazwy złe siły w Rosji. Już jest grzeczniutki, już "nie ma większych zastrzeżeń, jeśli chodzi o fakty i ustalenia" zawarte w raporcie, już tylko pokornie prosi o jego "uzupełnienie", na co zresztą Rosja odpowiada z punktu, że raport jest ostateczny i żadnych dalszych negocjacji z Polaczkami nie będzie - a on na to z kolei potulnie zapewnia, że "dla dobrych relacji z Moskwą nie ma mądrej alternatywy". W których to zapewnieniach oczywiście zaraz biegnie wspierać go równie udany prezydent z, par excellence, Budy Ruskiej. Brakuje doprawdy cenzuralnych słów, żeby wyrazić międzynarodowe upokorzenie Polski, do jakiego doprowadziło postępowanie picusia-glancusia, myślącego tylko i wyłącznie o przypodobaniu się i prześlizganiu na jakąś eurosynekurę. Mniejsza już zresztą o upokorzenie. Geniusz człowieka, któremu ogłupiali Polacy pozwolili skupić całą władzę, sprawił, że całemu światu udowodniono, iż z Polską można zrobić wszystko, że jest ona krajem równie bezradnym i pozbawionym międzynarodowego znaczenia, jak saska Rzeczpospolita Obojga Narodów. Na użytek dobrego samopoczucia miejscowych "pożytecznych idiotów", którzy nie mogą przecież przyjąć do wiadomości prawdy o roli, jaką odgrywają, opowiada teraz przeczołgany Tusk bajki o odwoływaniu się do międzynarodowych instytucji. Po pierwsze, nie ma takich możliwości prawnych. Po drugie, wszystko, co niezbędne do poznania prawdy, zostało albo zniszczone, albo pozostaje w rękach Rosjan. Chyba że mieliśmy do czynienia z zamachem przy użyciu ładunku wybuchowego - tylko to dałoby się ewentualnie udowodnić za pomocą obrazów satelitarnych, jakimi prawdopodobnie dysponują Amerykanie. Ale to najmniej prawdopodobny wariant. Nie ma żadnych możliwości prawnych, bo geniusz Tuska doprowadził do sytuacji, w której, formalnie, katastrofa została zbadana przez międzynarodową, niezależną komisję, za którą stoi autorytet takich kompletnie w sprawę niezaangażowanych państw, jak Kirgistan czy Kazachstan, i która do tej sprawy wzięła się w równym stopniu na zlecenie Putina, jak i Tuska. Nie ma ich też dlatego, że zastosowano (nawiasem, jednym prostym pytaniem dziennikarz "Newsweeka" obnażył fakt, iż w kwestii tej premier od miesięcy łgał w żywe oczy - proszę przeczytać) ową nieszczęsną konwencję chicagowską. To znaczy, teoretycznie daje ona możliwość zwrócenia się do nadrzędnej komisji międzynarodowej, ale tylko teoretycznie. Rzecz w tym, że konwencja chicagowska i komisje pracujące według niej zasadniczo nie zajmują się ustalaniem przyczyn katastrof, nie w sensie śledczym. One mają obowiązek zajmować się formułowaniem wniosków dotyczących zapobieżenia podobnym wypadkom w przyszłości - wniosków co do udoskonalania procedur obowiązujących w lotnictwie cywilnym. Pod tym względem nie ma w ogóle o czym gadać, bo lot rządowego tupolewa nie był lotem cywilnym i od pierwszej chwili żadnej z procedur owych w nim nie przestrzegano. Nie przestrzegano ich w ogóle nigdy w 36 pułku, który był wszak jednostką wojskową. Także lotnisko w Smoleńsku było lotniskiem wojskowym. Zresztą nawet wojskowych procedur nie przestrzegano po obu stronach. To mniej więcej tak, jakby w sprawie śmierci podczas rajdu samochodowego, co do której istnieją poważne podejrzenia, że kierowca wpadł na drzewo, bo ktoś - celowo bądź przez niedbalstwo - mylnie oznakował mu trasę, wystąpić z zażaleniem do Krajowego Biura Ruchu Drogowego, aby zbadała, czy w świetle tego wypadku nie należałoby zmienić jakichś zapisów kodeksu drogowego. Odpowiedź jest z góry oczywista. Choć, oczywiście, międzynarodowa federacja lotnicza, zajmująca się tymi sprawami, to nie FSB i sformułuje ją uprzejmie. Pokazawszy światu multimedialną prezentację, na której pijani Polacy pchają się do nieszczęścia, podczas gdy TAWS wyje "pull up, pull up!" (nikt na świecie nie będzie wiedział, że każdy TAWS wyje i będzie wył tak na Siewiernym zawsze, bo po prostu lotniska tego, jako wojskowego, nie ma w jego zasobach komputerowych map), pani Anodina zaprotestowała stanowczo przeciwko próbom wywierania na nią i jej niezależną komisję "administracyjnych nacisków". Chodziło oczywiście o owe buńczuczne wypowiedzi polskiego premiera z 17 grudnia. I to jedno zdanie mówi wszystko o sytuacji, o sowieckości współczesnej Rosji oraz pętactwie jej tutejszych "paputczików" i, jak to się przyjęło z łacińska nazywać, kolaborantów. Rafał A. Ziemkiewicz