Kilka lat temu przez polskie kina przemknął doskonały kanadyjski film "Inwazja barbarzyńców". Do umierającego ojca przyjeżdża skłócony z nim syn, który postanawia zafundować ojcu śmierć nie tylko godną, ale i w przyjemnym otoczeniu. Wywozi go do domu nad jeziorem, zaprasza przyjaciół, sprowadza dobre wina i równie dobre jadła. By ojciec nie cierpiał, kupuje od narkotykowych dealerów marihuanę, która - podobno - doskonale tłumi bóle nowotworowe, a na koniec, gdy perspektywa dalszego życia jest już wyłącznie perspektywą agonii i cierpienia, funduje mu "złoty strzał". Ten film, posługując się zupełnie innym niż religijny systemem pojęć i wartości, pozwala nieco "oswoić" śmierć, ale - przy okazji - "oswaja" też eutanazję. Pokazuje, jak spokojny, bezbolesny i - aż waham się przed napisaniem tego słowa - pogodny może być taki koniec życia, w którym człowiek nie oddaje się we władanie choroby, śmierci, natury czy sił wyższych, a sam przejmuje kontrolę nad tym kiedy i jak umrzeć. Gdyby ktoś kazał mi dziś odpowiedzieć "tak" albo "nie" na pytanie o legalizację eutanazji, miałbym z tym potężny kłopot. Potrafię odnaleźć w sobie zarówno argumenty "za" jak i "przeciw". Oczywiście przeraża mnie sytuacja, w której na ludzi wiekowych będzie wywierana presja, by rozstali się z życiem. Oczywiście, że lekarze, którzy przynoszą śmierć, zdają się być postaciami z innego porządku moralnego. Tych "oczywiście" - przeciw eutanazji - dałoby się odnaleźć jeszcze mnóstwo. Ale - mimo wszystko - dla mnie ten problem nie jest czarno-biały. A już na pewno nie jest wart jedynie wzruszenia ramionami i powiedzenia "jest kryzys, są ważniejsze sprawy". Bo kryzys jest oczywiście problemem ważnym, ale nie jedynym, o jaki można się spierać. I - mówiąc szczerze - nie za bardzo obchodzi mnie to, czy ktoś wrzucając problem legalizacji eutanazji próbuje coś nim przykryć. Nawet jeśli tak, to trudno, byle nie było tak, że jego wywołanie stało się cyniczną grą, obliczoną na krótką metę, i po efektownym fajerwerku sprawa wypali się i umrze śmiercią naturalną, zanim na dobre ujrzy światło dzienne. A to by mnie wcale nie zdziwiło, bo trudno nie zauważyć, że Platforma - z samym Tuskiem na czele - wobec problemów ze sfery "nadbudowy" (używając pojęcia zaczerpniętego z Marksa) jest dziwnie niepewna i niezdecydowana. I tak jak przed laty przechodziła drogę od liberalizmu do konserwatyzmu, tak teraz zdaje się podążać w przeciwną stronę. Tak dzieje się z in vitro, gdzie w ciągu kilku miesięcy platformiany main stream przestał kształtować Jarosław Gowin, a zaczęła Małgorzata Kidawa-Błońska, i podobnie, tyle że dużo szybsza, ewolucja poglądów stała się udziałem eutanazji. Jeszcze w czwartek sprawa nadawała się "do kosza", a już w piątek stała się "warta dyskusji" i "poważnej rozwagi". Platforma ewidentnie, także posunięciami personalnymi (Cimoszewicz, Huebner, spotkania z Kwaśniewskim), próbuje podbijać serca lewicowego elektoratu. Pytanie: na ile stanie się to tendencją trwałą? I czy w partii rządzącej panuje rzeczywiście wiara, że uda się nie tylko wyeliminować ze sceny partie postkomunistyczne, ale i wzorem PiS-u, próbować manewru, po którym na lewo od Platformy będzie już tylko ściana. Konrad Piasecki